Można to śmiało powiedzieć – pierwsze Szumowiny zakończyły się sukcesem. Wszyscy uczestnicy, na czele z organizatorem, zgodnie stwierdzili, że trzeba je powtórzyć jeszcze w tym sezonie.
Mimo że początkowo zaplanowana trasa miała obejmować przejazdem Słowację, w piątek przed wyjazdem zrezygnowaliśmy z tego pomysłu – deszcz, który opuszczał Małopolskę, wędrował dokładnie przed nami. Woleliśmy nie ryzykować podróży w deszczu, a przede wszystkim naprawiania maszyn „na mokro” – wiedzieliśmy przecież, że coś się zepsuje, pytanie tylko kiedy. Nowy wybór padł zatem na Suchedniów, ze względu na jego historyczne inklinacje oraz zapowiadaną w jego okolicach słoneczną pogodę. Po drodze natomiast miało zdarzyć się wszystko…
Sobota:
W sobotni poranek 26 czerwca na stacji Shell w Chrzanowie pojawiło się 10 Szumowin. Były Romety, Jawka 50, MZ-ki, WSK-i, Jawy i jedna CZ 175. Na trasie miały do nich dołączyć dwa samochody z zapleczem technicznym i wsparciem moralnym w postaci trzech przedstawicielek płci pięknej, które zadbały o to, by bagaże prawdziwych mężczyzn dojechały bezpiecznie na miejsce. Dodatkowo dwie panie towarzyszyły swoim mężczyznom jako plecaki. Uczestnicy otrzymali pamiątkowe koszulki oraz naklejki na motocykle i motorowery i pod hasłem „Pycimy!” można było ruszyć w trasę. Jednak nasze Szumy były nieco innego zdania. Tuż przed godziną wyjazdu pierwsze jednoślady odmówiły posłuszeństwa – WSK Mareckiego nie weszła na obroty, a MZ Hiszpańskiej Inkwizycji wypluła olej. Dzięki wspólnym wysiłkom udało się naprawić usterki, ale kolejne sypały się jak z rękawa – właściwie co kilka kilometrów, a to WSK potrzebowała ustawienia zapłonu, a to w Jawce należało zmienić zębatkę na większą, bo spowalniała ekipę. Pierwszy dłuższy postój miał miejsce w Olkuszu – znowu padła WSK, która ruszyła w trasę po 18-letniej przerwie i trzeba było przeprowadzić kolejną reanimację, a towarzystwa dotrzymała jej elektryka MZ Killema, która otrzymała świeżutki zestaw zapłonu mechanicznego w zastępstwie elektronicznego. Stwierdziła bowiem, że elektronika nie przystoi Szumowinie i zepsuła moduł zapłonowy. Na parkingu pod centrum handlowym wzbudzaliśmy niemałe zainteresowanie. Zwłaszcza organizator imprezy, Endriu, który urządził sobie skoki przez Ogra-Ściga i biegał za pojawiającymi się w okolicy motocyklami japońskimi, wygrażając pięścią ich posiadaczom i zachęcając ich do opuszczenia okolic Szumowin w słowach, które nie nadają się tutaj do zacytowania. Mnie także, już wcześniej, zagrożono ukamieniowaniem, gdybym odważyła się dołączyć na mojej Kawce do dzielnej ekipy rodem z PRL.
Dzięki znajdującemu się niedaleko sklepowi z częściami, przywróciliśmy do życia wszystkie konające maszyny i ruszyliśmy dalej. Nie ujechaliśmy jednak daleko… Najpierw WSK 125 Adama zaczęła mulić, później szlag trafił świecę w CZ-cie. Jednak apogeum nastąpiło w centrum Wolbromia, gdzie grupa Szumowin stała blisko trzy godziny, reanimując WSK-ę Mareckiego i ogołacając okoliczny bar piwny z przekąsek typu frytki, zapiekanki i hamburgery. Nieszczęsny jednoślad zbuntował się na dobre i chwilowy sukces wszystkich pięciu naprawiających go mechaników zakończył się definitywnym zgonem staruszka kilka kilometrów za centrum miasta. Marecki musiał podjąć trudną i bolesną dla niego decyzję o pozostawieniu motocykla na jednej z posesji, by móc odebrać go na drugi dzień. Wtedy także ja postanowiłam kontynuować podróż na Jawce 50, dołączając tym samym do zacnego grona plecaczków czyli Moniki i Mileny. Od tego momentu wyprawa przebiegała bez problemów – ze względu jednak na zbliżający się zmrok i niedomagania w oświetleniu niektórych maszyn dotarliśmy jedynie do Szczekocin, gdzie zalogowaliśmy się nad jednym ze stawów, rozbiliśmy namioty i oddaliśmy się zasłużonemu relaksowi przy ognisku i napojach powszechnie uznawanych za poprawiające nastrój. Odbył się także konkurs na najpiękniejszą Szumowinę, który wygrała Jawa 350 z 1958 roku – motocykl Wojtka, naszego zawsze pomocnego i uśmiechniętego szumowinowego mechanika. W nagrodę dumny właściciel otrzymał spinkę do krawata w klimatach z PRL-u z, nomen omen, błękitnym radiowozem milicyjnym. Wieczór upłynąłby niemal sielankowo, gdyby nie nagła i krótka wizyta stróżów prawa, wezwanych przez okolicznych wędkarzy. Okazało się jednak, że „straszni motocykliści” nie demolują niczego, nie śmiecą, nie mordują, nie deprawują wiejskich nastolatek ani nie zakłócają nikomu ciszy, wizyta zakończyła się więc tak szybko, jak się zaczęła.
Niedziela:
Następnego dnia rano postanowiliśmy zwiedzić okolicę i wrócić do domu, po drodze zabierając zmarłą WSK-ę. Wszyscy mieli niedosyt jazdy – sobota obfitowała raczej w postoje, więc nie mogliśmy doczekać się, kiedy siądziemy „na koń”. Niedziela oprócz pięknej pogody przyniosła nam jedynie usterkę Ogara-Ściga należącego do organizatora, którą wywołał poluzowany przewód powodujący zanikanie napięcia. Na szczęście Ogarka udało się naprawić i mogliśmy pycić bez ograniczeń. Jadąc bocznymi drogami przez malownicze wioski odwiedziliśmy zalew przed Bobolicami, zamek w Mirowie oraz Ogrodzieniec. W Mirowie przesiadłam się na MZ Inkwizytora, by odciążyć Jawkę, której wybiliśmy amortyzatory, co wyszło na jaw dopiero później. Następnie przez Wolbrom i Olkusz, przez kolejne kilometry asfaltu i szutru, dotoczyliśmy się do Karczmy Bida w Bolesławiu na pyszną obiado-kolację. Nasze spalone słońcem twarze, zakurzone kurtki i równie zakurzone i zmęczone motocykle zaskoczyły obsługę tego zacnego przybytku, ale obsłużono nas po królewsku. Ogólne zmęczenie minęło po obfitym posiłku, po którym Szumowiny potoczyły się dalej z WSK-ą na linie holowniczej. Rozstanie nastąpiło przy wiadukcie w Chrzanowie, a tuż po tym, pod domem Mareckiego, Szum Mańka czyli Jawa 350 doszła do wniosku, że do własnej chałupy jechać nie zamierza i albo jedzie dalej w trasę, albo zostaje na postoju. Na szczęście Maniek ma siłę przekonywania – założył potajemnie zdjęte fajki na świece i dotarł na kolację w domowe pielesze. Jego mina podczas próby odpalenia – bezcenna.
Trasa objęła ok. 280 km. Średnia wieku biorących udział w wyprawie jednośladów wyniosła 30 lat. Motocykle sprawdziły się w różnych warunkach i nie powinny sprawiać właścicielom już żadnych niespodzianek. Mimo podwójnego obciążenia, najlepiej sprawowały się motorowery, które ukończyły przejażdżkę prawie bezawaryjnie. Zachęciło to dwóch z uczestników Szumowin do nabycia takich sprzętów zaraz po wyprawie. Wszyscy zgodnie doszliśmy do wniosku, że imprezę należy powtórzyć jeszcze w tym sezonie – w końcu czeka owa zaplanowana i niezdobyta Słowacja, a przed nami jeszcze całe lato i spory kawałek jesieni. Smaku przygody, jaką oferują jednoślady z czasów PRL-u, nie da się poczuć na żadnym współczesnym motocyklu. Tutaj przecież nawet wycieczka za miasto jest jedną wielką niewiadomą. Jak głosi naklejka pamiątkowa, Szumowiny 2010 to „pierwsza przejażdżka druciarsko-motórowa, która stała się kultowa, zanim jeszcze się odbyła”. Nie możemy się więc już teraz doczekać powtórki z rozrywki.
Więcej informacji oraz zdjęcia znajdziecie na stronie KCH Motocykle.