Linka na szyi motocyklisty - do czego służy?

Linka na szyi motocyklisty to jeden z najsilniejszych mitów, o jakich słyszeliśmy. Linka śmierci, czy też pętla śmierci to jednak tylko miejska legenda, która ma z prawdą mniej więcej tyle samo, co historia o UFO w Emilcinie.

Linka na szyi motocyklisty to jeden z najmocniejszych mitów, na jakie możecie trafić, i to nie tylko w internecie, ale także na niemal każdym zlocie, czy spocie motocyklowym. Ogromna liczba motocyklistów dosłownie da się pokroić, że słyszała, zna kogoś, że podobno kolega szwagra używał za młodu i tak dalej. Wydawać by się mogło, że linka na szyi motocyklisty – ten stary i śmierdzący mit dawno już odszedł w zapomnienie, ale nie – jeden z naszych ostatnich TikToków pokazał, że nawet bardzo młodzi miłośnicy jednośladów gotowi są – nomen omen – dać sobie głowę urwać, że to prawda.

@motogenpl

Czy motocykliści zakładają na szyje stalowe linki? Slyszeliście o tym? #mity #pogromcymitow #motocykle #przypał

♬ dźwięk oryginalny – motogenPL

Linka na szyję dla motocyklisty

No dobrze, ale zacznijmy od początku. Mit o lince na szyi motocyklisty dotyczy sytuacji, w której motocyklista, wiedząc, że jazda jednośladem wiąże się z niebezpieczeństwem, wpada na iście szatański pomysł. Aby w razie wypadku nie narażać się na śpiączkę, wybiera natychmiastową śmierć. Linkę, owiniętą wokół szyi, przywiązuje do stałego elementu motocykla tak, by w razie wypadku… no powiedzmy stracić głowę dla swojej pasji.

Wersji linki na szyi motocyklisty doszukałem się mnóstwo – zależnie od wersji tej legendy – były zatem żyłki, były struny od gitary i fortepianu, były i stalowe linki motocyklowe. Na ten temat wspaniały artykuł z okazji 1 kwietnia napisał kiedyś Tomasz Niewiadomski ze Świata Motocykli. Polecam poszukać w Google.

Tutaj pragnę jednak rozprawić się z tym arsenałem śmiercionośnych linek motocyklowych, aby nie pchać się w gąszcz artykułu obwieszony jak wędkarz-amator. Po konsultacji z lekarzem anatomopatologiem i dziwnym typem z mieszkaniem wytapetowanym na czarno, z całą pewnością mogę odrzucić żyłkę i strunę gitarową jako środek do skutecznego zakończenia żywota, przynajmniej jeśli chodzi o cel, jakim jest dekapitacja.

Żyłka jest zbyt słaba, by poradzić sobie z natychmiastowym oddzieleniem głowy od ciała, podobnie byłoby zapewne ze struną gitarową. W przypadku struny dochodzi jeszcze jeden problem – jako gitarzysta zapewniam, że po owinięciu szyi i przywiązaniu struny do motocykla, motocyklista praktycznie nie ma możliwości ruchu, głowa musi leżeć płasko na kierownicy, a to uniemożliwia jazdę, a zatem i dekapitację.

Drugim problemem jest giętkość struny gitarowej, która skutecznie utrudnia jej przywiązanie. Aby dało się ją przymocować skutecznie, motocykl musiałby być wyposażony w coś w rodzaju klucza gitarowego, czyli trzpienia z otworem, na który strunę można by nawinąć. Z tego co wiem, sprawdzałem i pytałem, w żadnym z motocykli urządzenia takiego nie montowano. Można posłużyć się wprawdzie węzłem żeglarskim, ale nie jest to pewne łączenie – w przypadku konkretnej gleby puści.

Znacznie skuteczniejsze byłoby zastosowanie cienkiej plecionej linki stalowej lub struny fortepianowej – tutaj faktycznie zwolennicy mitu o lince wygrywają w argumentacji. Struna fortepianowa może mieć nawet 2 metry długości, ważne jednak, by pamiętać o podaniu tego parametru przy zakupie, bo najkrótsza ma około 5 cm, a zatem w żaden sposób nie spełni swojego zadania.

No dobrze, mamy już, powiedzmy linkę, możemy wiązać i startować. Pytanie tylko – po co? O ile rozumiem motywację ludzi, którzy kochają jazdę na krawędzi i faktycznie woleliby umrzeć szybko, zamiast pełnić rolę warzywa przez resztę życia, o tyle zapewne nawet oni zdają sobie sprawę z faktu, że prawdopodobieństwo śmierci z powodu linki jest znikome.

Większość scenariuszy wypadków motocyklowych to sytuacje, w których nie dochodzi do czołowego zderzenia, ani uderzenia bocznego z dużą prędkością. Zwykle wypadek motocyklowy to uślizg koła, a nawet w przypadku zderzenia nie następuje ono przy maksymalnej prędkości. Znakomita większość wypadków z udziałem motocykli kończy się, owszem, obrażeniami, ale nie śpiączką. Zakładając linkę śmierci na szyję nie zwiększasz prawdopodobieństwa natychmiastowej śmierci, a prawdopodobieństwo sparaliżowania przy najdrobniejszym zdarzeniu.

Większe prawdopodobieństwo zgonu daje brak jakichkolwiek zabezpieczeń. Jeśli pojedziesz bez kasku, a twojego ciała nie chroni żaden protektor, żółw motocyklowy ani cordura, szanse na podróż do Domu Ojca rosną.

Linka śmierci motocykl

Skąd wziął się ten mit? Nikt nie wie tego na pewno, ale z pewnością jest on na tyle mocny, że czasem wypływa do mainstreamu w zupełnie nieoczekiwany sposób. W 2014 roku grupa posłów odkryła tę historię i skierowała do ministra spraw wewnętrznych interpelację w tej sprawie. Pytano czy resort pracuje nad zmianami w prawie, które ograniczyłyby to zjawisko. Finalnie okazało się jednak, że żadnego zjawiska nie ma, więc nie ma i potrzeby jego ograniczania.

Jedną z hipotez dotyczących źródła mitu o lince jest tzw. zrywka, czyli linka mocowana do bezpiecznika zapłonu, przyczepiana do odzieży lub ciała. Jej zadaniem jest wyłączanie zapłonu w razie wypadku. Dla postronnej osoby rozwiązanie takie może faktycznie wyglądać, jakby motocyklista miał założoną linkę śmierci, przyczepioną do motocykla.

Inny rodzaj linki, którą można pomylić z „pętlą śmierci” jest ta, która odpowiada za aktywację poduszki powietrznej motocyklisty. Starsze typy takich poduszek, stosowane także podczas jazdy konnej, miały formę kamizelki z nabojem gazowym aktywowanym zrywką. Kiedy motocyklista spadał z motocykla, linka przymocowana do niego napinała się i zrywała zabezpieczenie, co powodowało pompowanie kamizelki. I znów – postronny obserwator mógł być przekonany, że motocyklista przypina linkę śmierci do motocykla.

Słyszałem też hipotezę o tym, że ktoś za linkę śmierci wziął… słuchawki przewodowe. Sami widzicie i sami wiecie jak niewiele trzeba, by powstała plotka. Moim zdaniem linka śmierci pasuje do motocykla tylko w kontekście akcesoriów motocyklowych, np. zabezpieczenia motocykla przed kradzieżą. W takim gronie sprawdzi się najlepiej, podobnie jak plecak na motocykl, pokrowiec motocyklowy, czy nawet fotelik motocyklowy.

No tak, powie zapewne część z was – ale przecież na zlocie widziałem ludzi paradujących z linkami na szyjach, a wieczorem przy ognisku ten i ów opowiadał o tym jak to jeździ z linką, żeby dostarczać sobie adrenaliny i takie tam. Cóż można na to odpowiedzieć – sam fakt, że ktoś ma brodę, nie oznacza, że jest wikingiem, a tatuaż z kotwicą nie czyni nikogo marynarzem.

Ale czy to znaczy, że przypadków takich nie było? Nie można tego wykluczyć – ważne, by nie traktować jako dowodu na ich istnienie opowieści z trzeciej ręki, zaczynających się od „podobno”, albo „kolega mi opowiadał, że”. Nie są także dowodem zdjęcia na niszowych portalach typu sadistic.pl, bo tam, dla odsłon ludzie gotowi są przeprowadzić dowolną manipulację.

Ciekawą rozkminą jest też to, skąd biorą się pomysły na zastosowanie takiej linki, czy potrzeba afiszowania się z nią na zlotach właśnie. Kluczem do tej zagadki mogą być zaburzenia akceptacji samego siebie, które kompensowane są zachowaniami zmierzającymi do uzyskania takiej akceptacji w grupie motocyklistów.

Osoby z takim zaburzeniem podporządkowują swoje działania wywieraniu odpowiedniego wrażenia na otoczeniu, czasem nawet kosztem własnego samopoczucia, czy potrzeb. Są przeczulone na czyjeś niezadowolenie i dezaprobatę, ale za to żądne okazywania im podziwu i dawania pochwał. Budując swój wizerunek osoby bezkompromisowej zyskują to, co dla nich ważne, czyli uznanie u innych.

Niewykluczone, że przypadki takich zachowań można odnaleźć także wśród ludzi z zaburzeniami psychopatycznymi. Aby odczuć przyjemność muszą oni dostarczyć sobie bardzo silnych bodźców, sama szybka jazda na motocyklu to zbyt mało, bliskość śmierci lub zagrożenia – to już zupełnie co innego. Podobna skłonność do ryzykownych zachowań nie występuje tylko wśród motocyklistów.

Taki właśnie niewesoły obraz wyłania się z komentarzy, które można znaleźć pod naszym filmem na TikToku. Najgorsze jest jednak to, że perspektywa zostania męczennikiem motocyklowym najbardziej imponuje najmłodszym. Podoba im się życie na krawędzi i bezsensowne udowadnianie… no właśnie – czego? Dziś, kiedy motocykle są powszechnie dostępne i w miarę akceptowane, nie ma potrzeby walczyć o nasze prawa.

O ile fajniej byłoby widzieć, że młodzi motogłowi chcą realizować swoją pasję nie poprzez powielanie strasznych mitów i legend miejskich, ale na przykład sportową rywalizację

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany