10 etapów w życiu motocyklisty - historia prawdziwa! [na którym etapie rozwoju jesteś TY?] - Motogen.pl

Nauka samodzielna, instruktaże w internecie, czy profesjonalne szkolenia? Wybór modelu motocykla jest przypadkowy, czy ściśle zaplanowany? Skuter i cruisery to zło, czy złoto? Co jest ważniejsze, moc, prawo jazdy, czy radość? Paweł opowiada historię swojego motocyklizmu… I wcale nie jest wykluczone, że Twoje etapy rozwoju wyglądają lub będą wyglądały podobnie!

Tekst: Paweł Boruta

Mój motocyklowy staż już jakiś czas temu osiągnął pełnoletniość. Z uśmiechem przypominam sobie wszystkie popełniane błędy, potknięcia i wyobrażenia, a później brutalne zwroty akcji w tym hobby. Spróbuję, trochę z przymrużeniem oka, pokazać jak wyglądała moja droga, jednocześnie odnosząc się do realiów nowej, cyfrowej rzeczywistości.

Teraz, w dobie Internetu dostęp od informacji jest bardzo szeroki. Już „żółtodzioby” wiedzą czego chcą, po przeoraniu dziesiątek stron internetowych i poradników, obejrzeniu wielu testów i wysłuchaniu opinii bardziej zaawansowanych kolegów. Czy teraz jest łatwiej, niż 20 lat temu? Niekoniecznie, gdyż w masie odbieranych wiadomości mamy bardzo dużo szumu informacyjnego, robiącego młodemu adeptowi motocyklizmu niezłe zamieszanie. Co ważne, zupełnie nie chciałbym cofnąć doświadczeń, które mnie spotkały. Każde okazało się cenną nauką, procentującą po latach.

1. Po co mi prawo jazdy?

Moja pierwsza sztuka to Daelim 125 Evolution. Koreański cruiserek o mocy kilkunastu koni, kupiony od znajomego. Podobał mi się, gdyż zawsze chciałem być Harleyowcem, a to przecież prawie to samo! Tak, jasne… Oczywiście nie miałem prawa jazdy i poruszałem się nim po lokalnych drogach. Pierwsze spotkanie z policją skutecznie mnie z tego wyleczyło. Skończyło się na „spieprzaj do domu i żebyśmy cię więcej nie widzieli”. Dzięki temu, nie mając innej alternatywy, zrobiłem ponad 100 km na parkingu przed warsztatem, ucząc się hamowania, ósemek i innych manewrów. W tym samym czasie byłem już na kursie.

Po odebraniu prawa jazdy czułem się jak król życia. Teraz jest łatwiej, bo przy odpowiednim stażu (3 lata) można podobnym motocyklem jeździć będąc posiadaczem prawa jazdy kategorii B. Większa jest też świadomość, czym się może skończyć jazda bez uprawnień.

2. Nauka po omacku

Chyba się opłaciło robić te 100 km „manewrówki” i uczestniczyć w kursie. Wiele się wtedy nauczyłem. Dość powiedzieć, że pierwszą glebę parkingową zaliczyłem… w tym roku. Zabrakło mi nogi na załadowanym do pełna Suzuki V-Storm 1000 i wykonałem książkowego, parkingowego paciaka przy 2 km/h. Śmieję się z tego do dzisiaj.

Lata temu, dziesiątki kumpli i koleżanek wywracało się w sposób tak bezsensowny, że aż szkoda pisać. Brakowało podstaw, kursy prawa jazdy, nie licząc kilku wyjątków, polegały głównie na kręceniu ósemek i wkuwaniu przepisów. Teraz jest lepiej, już na wstępie kursanci uczą się również techniki jazdy, a Internet pozwala wybrać najlepszych instruktorów. Bardzo chwalę także dodatkowe kursy doskonalenia jazdy w ruchu ulicznym. Niby to bardzo podstawowy zakres, ale szczerze polecam przejść przez ten etap jeszcze przed wjazdem na tor, gdzie uczymy się jeździć nie tylko bezpieczniej, ale i szybciej.

Warto wspomnieć, że w okolicach 2000 roku świadomość tego, jak w ogóle jeździ motocykl, była równa zeru. Pojedynczy instruktorzy znali ten mechanizm, a niejaki Janusz, gość mieszkający w Kanadzie, na największym motocyklowym forum tłumaczył czym jest przeciwskręt (określany wtedy jako countersteering, bo nikt nie znał polskiego odpowiednika). Nawet cześć zawodników ścigających się po Torze Poznań pukała się w głowę, jak to możliwe, że gdy chce się jechać w lewo, to trzeba skręcić w prawo. Tu mamy wielki postęp, tak samo jak w zakresie poprawnej zmiany biegów (praca nie tylko sprzęgłem, ale i gazem). Plus dla nowego pokolenia.

3. 125 cm3 wystarczy na lata

Już po miesiącu jady na moim koreańskim „potworze” zdałem sobie sprawę, że jest to ślepa uliczka. A miał to być mój sprzęt na lata. Bardzo szybko doszedłem do wniosku, że kilkanaście koni to zdecydowanie za mało. Męczyły mnie wyścigi z betoniarkami, miejskimi autobusami i kierowcami samochodów osobowych znerwicowanymi o to, że wlekę się przepisowe 90 km/h.

Czy zatem odradzam tę drogę? Absolutnie nie! To fajna szkoła motocyklowego życia. Nauczyłem się pokory i wielkiej uwagi. Jako że każdy chciał mnie rozjechać, miałem oczy dookoła głowy. To mi zostało do dzisiaj.

4. „Hamuj tylko przodem” i inne internetowe porady

Tuż po roku 2000 nastąpiła złota era forów internetowych. Działałem na jednym z nich będąc oczywiście „najmądrzejszym we wsi”. Oczywiście chłonąłem porady wspomnianego Janusza z Kanady i kilku innych ogarniętych chłopaków. „Hamuj tylko przodem, tylny hebel jest dla dziewczynek” – była to jedna z najbardziej popularnych porad tamtych czasów. Wprowadziłem ją więc w życie.

Moim następnym „docelowym” motocyklem było Suzuki GS 500 E. Ile to miało mocy! Pierwsze mocne hamowanie przodem o mało nie zakończyło się glebą. Nikt mi nie wytłumaczył, jak mam to robić prawidłowo, a dzisiaj wiem, że tylny hamulec w motocyklu nie jest montowany dla beki. Na tym etapie, już po złapaniu podstaw i poczuciu się pewnie na motocyklu, zachęcam do wizyty na torze do i nauki jazdy z instruktorem.

I nie musi być to być szybki i zjadający drogie opony Tor Poznań, a jeden z wielu mniejszych obiektów, często stworzonych specjalnie z myślą o szkoleniach. Bardzo się cieszę, ta dziedzina dobrze się rozwija, a chętnych nie brakuje. Podczas gdy wyścigi w WMMP mają po 3 zawodników w klasie (smutno, ale to miejsce na oddzielny artykuł, dlaczego nasz sport motocyklowy kuleje), imprezy na mniejszych obiektach to strzał w dziesiątkę. I to właśnie dla początkujących, gdyż lepiej od razu nauczyć się jeździć dobrze, niż później mozolnie poprawiać złe nawyki. Alternatywą dla szkoleń na żywo są książki i masa poradników w Internecie. Tylko kto nam skoryguje popełniane błędy?

5. W pogoni za mocą – część I

Suzuki dość szybko zamieniłem na wiekową Hondę CB 650 Nighthawk. Imponowało mi 75 koni i cztery cylindry w rzędzie. Nie wziąłem jednak pod uwagi podwozia. Lagi jak z gumy, hamulce jak w pociągu – tak można określić konstrukcję tego bądź co bądź ciekawego motocykla. Honda już po kilku miesiącach poszła pod młotek, nie byłem w stanie na niej jeździć.

Chęć odkręcania gazu była silniejsza, niż ciągła walka z maszyną, a właściwie jej wadami wynikającymi ze specyfiki praktycznie wszystkich motocykli z lat osiemdziesiątych, gdzie postęp w osiągach silników nie był w żaden sposób tożsamy z rozwojem zawieszenia i hamulców.

6. Wreszcie dobre wybory

Za to moja kolejna decyzja zakupowa była już przemyślana. Honda VFR 750 RC 36 II. Piękna, czerwona, sprowadzona z Niemiec, mimo 10 lat na karku, wyglądała i jeździła jak nowa. Dawała mi wszystko, czego potrzebowałem od motocykla – moc, osiągi, dobre prowadzenie, hamulce i styl maszyny sportowo-turystycznej.

Dzisiaj początkujący są dużo bardziej świadomi, właśnie dzięki wiadomościom z Internetu. Od razu kupują docelowy motocykl, albo mają ściśle zaplanowaną ścieżkę rozwoju. Korekty tych planów nie są tak przypadkowe, jak u mnie. Dodatkowo, szeroka dostępność motocykli do jazd próbnych u dilerów, pozwala im poznać kilka modeli osobiście, a nie tylko w charakterze folderu reklamowego z dumą zdobytego na targach.

7. W pogoni za mocą – część II i bolesne nauczki

Kolejny motocykl był spełnieniem moich marzeń – CBR 1100 XX Blackbird. 160 KM (była taka wersja na rynek niemiecki), 290 km/h i ogromna frajda z jazdy. W tym samym czasie działałem coraz prężniej w „numerze 1 wśród czasopism motocyklowych” by chwilę później zostać etatowym redaktorem. Najpierw, ze względu na doświadczenie warsztatowe pisałem o technice, ale szybko w moje ręce zaczęły wpadać maszyny z całego świata. Im mocniejsze, tym lepiej! Szybko się przekonałem, że gleba w życiu motocyklisty to nie „czy”, tylko „kiedy”.

Na pierwszym wyjeździe na zagraniczne testy w pięknym stylu wywaliłem się na Harleyu XR 1200. Ale za bardzo nie nauczyło mnie to pokory. Dopiero zgubienie ówczesnej narzeczonej z Monstera 695 i rozjechanie Elektrą Mariana F., murarza ze Zgorzelca, sprawiło, iż zacząłem się zastanawiać, czy coś jest nie tak. Dodam, że w obu przypadkach obyło się bez ofiar w ludziach. Pan Marian po 4 dniach wyszedł ze szpitala. Pomogło chyba to, że w chwili wpadnięcia pod Harleya był pijany jak bela i miękko upadł na asfalt po kilkunastometrowym locie nad drogą.

Mój tata zawsze mi powtarzał, że najbardziej niebezpieczni są kierowcy, którzy pokonali na pojeździe danego typu (motocykl / samochód) 10 000 km. Pewność siebie uderza niczym woda sodowa, włącza się niezniszczalność, a umiejętności nadal nie ma. U mnie to trwało zacznie dłużej, może dzięki wzięciu sobie do serca ojcowskich uwag, cały czas się pilnowałem?

A może po prostu miałem szczęście? Sądząc po tym jak jeździłem, to jest chyba lepszą odpowiedzią…

Czy współcześni nowicjusze mają łatwiej? To zależy. Część z nich niestety staje się klientami zakładów pogrzebowych, a ich ostatnie słowa to „potrzymaj mi piwo, zobaczysz jak się jedzie 200 w mieście”. Inni zaś, nakładają na siebie kaganiec rozsądku i świadomi zagrożeń potrafią zapanować nad żądzą pałowania w każdych warunkach. Szkolenia, literatura, track-daye i myślenie powodują, iż oceniam obecnych motocyklistów za lepiej przygotowanych do pozostania przy życiu.

8. Criuser – by tylko kręgosłup nie bolał

Nie każdy jest młody i gniewny jak ja naście lat temu. Na swojej zawodowej ścieżce (zarówno dziennikarskiej, jak i warsztatowej) spotkałem wielu panów, którzy po odchowaniu dzieci i spełnieniu się w biznesie, postanowili wrócić do motocykli po wielu latach przerwy. Nierzadko punktem startowym był Junak, albo Jawa czy MZ. I co wybierają? Criusera / choppera, bo na schorowany kręgosłup warto zapewnić sobie trochę komfortu. Nic bardziej mylnego. Moje pierwsze spotkanie z Harleyem było bardzo bolesne. Chociaż uwielbiam tę markę, to Sportster 1200 wersji Low doprowadził moje plecy do kapitulacji. Po kilku dniach jazdy zbliżające się studzienki przyjmowałem wręcz z paniką i zaciśniętymi zębami. Nie tędy droga panowie – chcecie komfortu, kupcie Yamahę XJR 1300, albo BMW R 1200 GS.

Czy coś tutaj się zmieniło? W podejściu nie. Starsze pokolenie wie co chce i godzi się na takie wady w imię stylu. Co mi za to imponuje? To chyba najczęściej spotykana grupa na trasie, a przebiegi w stylu 20-40 tys. km rocznie nikogo nie dziwią. Tak trzymać, chociaż to nie moja bajka. Zmieniła się za to technologia – niektóre najnowsze cruisery potrafią wybierać nierówności znacznie lepiej, niż podobne konstrukcje sprzed kilku lat.

9. Skuter to nie motocykl

Na początku mojej motocyklowej drogi uważałem, że „kibelki” to jakaś pomyłka. Dzisiaj także wielu motocyklistów traktuje ten rodzaj jednośladów po macoszemu. U mnie to zmieniło się po wakacjach w Indonezji, gdzie w kilkanaście dni pokonałem ponad 1500 km, zazwyczaj w dwie osoby, na niewielkim skuterku Hondy. Warto wspomnieć, że jeździ się tam bardzo specyficznie – ruch lewostronny, ilość pojazdów na drodze poraża, a przepisy są chyba tylko po to, by je łamać. Pierwsze dni to walka o życie, ale później bardzo mi przypasowała taka forma zwiedzania.

Dzisiaj bardzo cenię skutery jako ekonomiczny i prosty w obsłudze środek lokomocji. Nawet żądny wrażeń motocyklista znajdzie coś dla siebie. Przykładem niech będzie Kymco AK 550, którego miałem okazję niedawno testować – osiągi, prowadzenie i hamulce są godne niezłego motocykla, a jazda nim daje dużo radości. Chyba tego szukamy?

10. Scrambler tylko ma miasto?

Scamber Ducati 800, kupiony w 2015 roku był sprzętem, który nauczył mnie chyba najwięcej. Zrozumiałem, czego tak naprawdę chcę od motocykla. Że liczy się dobre prowadzenie, hamulce, żwawy silnik (co nie zawsze oznacza potężną moc) i radość z jazdy, którą daje określona maszyna. I najważniejsze – to nam ma się podobać dany model, nie kolegom.

A może warto też odejść od zasłyszanych mitów i opowieści z mchu i paproci? Cały czas czytałem opinie w Internecie, że Scrambler to motocykl na miasto i zupełnie nie nadaje się na dłuższe wyprawy. Powiedziałem więc „sprawdzam” i spędziłem na nim 17 dni podróżując przez pół Europy, z bagażem upchniętym w plecak i niewielkie sakwy. Wszystko jest kwestią podejścia i dostosowania trasy do możliwości motocykla. Omijałem więc autostrady, jadąc bocznymi drogami. Ile ja wtedy zobaczyłem!

Dzisiaj śmieję się ze wszystkich internetowych specjalistów, mówiących, że bez turystyka za 100 tys. zł nie da się wyjechać poza obszar swojego województwa. Przypomnę Wam Panowie – moi starsi koledzy kiedyś podróżowali po świecie na MZ, Jawach czy pierwszych w Polsce wiekowych motocyklach japońskich. Można? Można!

Podsumowanie

Po tych prawie 20 latach w siodle, naprawieniu tysięcy sprzętów i przetestowaniu setek z nich, doszedłem do wniosku, że lubię prawie każdy gatunek motocykli. Wolne, szybkie, sportowe, enduro, z owiewką, lub bez. Motocykle, lub skutery, spalinowe, a także na prąd. Coraz mniej rzeczy mi przeszkadza, a coraz więcej cieszy. Trzeba tyko mieć odpowiednie nastawienie, nie czytać za dużo internetowych mądrości, a po prostu wsiadać i jechać.

Jedno się u mnie nie zmieniło po Hondzie Nighthawk – motocykl musi mieć dobre hamulce, przewidywalne prowadzenie i dawać radość z jazdy. Ten ostatni punkt leży głównie w naszej głowie.

Zbieżność imion, nazwisk NIE jest przypadkowa. Wszystkie sytuacje opisane w tekście wydarzyły się naprawdę. Redakcja pozdrawia Pana Mariana.


Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany