Prowansja motocyklem, czyli dlaczego marzenia nie mogą czekać - Motogen.pl

Marzenia mają termin ważności. Przecież dziś nie śnisz już – tak jak w dzieciństwie – o plastikowym wozie strażackim. Ja od lat marzyłem, by odwiedzić motocyklem Prowansję. Przyszła chwila, że nie chciałem już dłużej czekać.

– Wszystko mokre! – utyskuje Paweł, przeglądając garderobę, którą srogo doświadczyła wczorajsza ulewa. To właśnie pogoda wymusiła na nas rezygnację z ważnego punktu na naszej wyprawowej liście – Wielkiej Przełęczy Świętego Bernarda. Zamiast tego pojechaliśmy nudnym jak ostatni sezon „Gry o tron” i zdecydowanie zbyt drogim tunelem pod Mont Blanc. Cóż, to też jest jakaś przygoda, ale raczej z tych, których nie masz ochoty przeżywać ponownie.

Z niechęcią wkładamy wilgotne ciuchy. Gdy obserwujemy sinoszare niebo, z którego zwiesza się gęsta chmura, dochodzimy do kolejnego w czasie tej podróży smutnego wniosku: o Drodze Wielkich Alp musimy zapomnieć. Przez te chmury, wiszące tuż nad głowami, nie tylko nic byśmy w wysokich górach nie zobaczyli, ale i jazda, zamiast dostarczyć nam przeżyć, stałaby się walką o przeżycie. Bez sensu…

Plan B – Droga Napoleona

No to wdrażamy plan B – ruszamy na południe Drogą Napoleona. Pierwszy punkt to Vizille – miejscowość, w której w 2007 roku doszło do katastrofy polskiego autokaru wracającego z Sanktuarium Matki Boskiej w La Salette. Zginęło wówczas 26 osób. Chcemy jakoś symbolicznie oddać im cześć, zadumać się chwilę nad kruchością ludzkiego życia. Spędzamy kilka minut przy pomniku ofiar tej tragedii, a następnie, w towarzystwie miarowo stukających w kaski kropel deszczu, ruszamy łagodnymi zakrętami pod górę.

Uznawana niegdyś za jeden z piękniejszych szlaków widokowych Droga Napoleona na odcinku Vizille – Sisteron nie robi jednak na nas wielkiego wrażenia. Czas świetności tej trasy minął, od kiedy jej walory widokowe zaczęła stopniowo wypierać dynamicznie rozwijająca się miejska infrastruktura. Na moje zmysły działa mocno tylko Sisteron, wciśnięte między dwie okazałe skały zryte zmarszczkami szczelin. Od lat marzyłem, by na własne oczy zobaczyć to miejsce i dziś, gdy mogę spełnić to marzenie, czuję, jakbym lekko unosił się nad ziemią.

– Czas, czas! – Z euforii wyrywa mnie głos Pawła, któremu znudziło się już patrzenie na moją tępo uśmiechniętą twarz. Do celu dzisiejszej trasy zostało nam jeszcze sporo kilometrów, w dodatku po krętych drogach Alp Górnej Prowansji.

Siki świstaka i głęboki kanion

Rano, po trudnej pobudce spowodowanej wczorajszym nadużyciem lokalnego trunku o wdzięcznej nazwie Pipi de Marmotte (siki świstaka), ruszamy na spotkanie z Kubą, od lat mieszkającym w Marsylii Polakiem, który wziął na siebie trud obwiezienia nas po największych atrakcjach Prowansji. Spotykamy się w Castellane, które dosłownie pęka w szwach od motocyklistów, a każda jego uliczka dudni dźwiękiem wydechów.

– Nareszcie! – Kuba wita nas szerokim uśmiechem. Pije do tego, że zapraszał mnie do Francji już kilkakrotnie, a ja zawsze miałem coś ważniejszego niż marzenia. Dopijamy kawę i rzucamy się w gąszcz zakrętów drogi opasującej drugi najgłębszy kanion Europy. Doświadczenie jest z rodzaju wstrząsających – Verdon rzuca na kolana potęgą, zachwyca każdy widok i każde mijane miejsce. Nie mniejszą atrakcją jest droga, która wije się perfekcyjnymi łukami po poszarpanych stromych zboczach. Kuba, który doskonale zna te miejsca, dobrze wie, gdzie przystanąć, by wywołać nasz zachwyt.

Jedno z takich miejsc to Point Sublime, z którego widok uświadamia majestat, z jakim mamy do czynienia. Cieniutka z tej perspektywy strużka wody, płynąca gdzieś daleko w dole, wydaje się bezradna w starciu z sięgającymi nieba ścianami, a mimo to nie pozwala im się dotknąć, trzyma je na dystans. Z drugiej strony strzeliste zbocza skalne, ubrane w soczystą zieleń, niespecjalnie mają ochotę na bliższy kontakt ze sobą, jakby zdawały sobie sprawę, że to właśnie ta strużka podzieliła je kiedyś na zawsze.

Ruszamy dalej wściekłymi winklami, ani na chwilę nie pozwalając sobie na dekoncentrację, co przy tej liczbie widoków nie z tej ziemi jest wyczynem heroicznym. Wąska strużka staje się coraz szersza, skrywana cieniem toń coraz śmielej eksponuje swój szmaragd, by eksplodować wreszcie zielonym jeziorem Sainte-Croix.

Drogami dla rowerów

Korzystamy z pory lunchu, by w Bauduen w małej knajpce nad jeziorem zjeść zapiekany camembert z ziemniakiem. Kuba twierdzi, że to jego ulubiona miejscówka tej okolicy. Wcale się nie dziwię – spokój tego miejsca jest zniewalający.

Najedzeni ruszamy w dalszą drogę bardzo mocno bocznymi drogami, które Kuba znajduje w atlasie Michelina. Są one oznaczone jako drogi widokowe dla rowerzystów, dlatego panuje tam niemal zerowy ruch. Do Marsylii mamy stąd nieco ponad 360 kilometrów, ale mimo żwawego tempa trasa zajmuje nam ponad 5 godzin. Po drodze kupujemy wino na kolację i, po jakichś dwustu tysiącach winkli, niemożebnie zmęczeni, meldujemy się w marsylskim apartamencie Kuby. Rozmowy trwają do późnej nocy, bo, o dziwo, wcale nie chce nam się spać.

Dopiero rano odbieramy karę w postaci strasznego niewyspania. Skutecznie leczymy je świetną kawą, pakujemy się i ruszamy po kolejne przygody z Kubą jako przewodnikiem. Mamy dziś w planie dotrzeć do Grenoble, ale wiemy, że dzięki naszemu francuskiemu przewodnikowi droga będzie bardzo długa, pełna zaskakujących miejsc i nieoczekiwanych zachwytów.

Na pierwszy z nich nie musimy długo czekać. Ni stąd ni zowąd wjeżdżamy w wąwóz o ścianach tak pomarańczowych, jak oblicze bywalczyni dyskoteki w małym mieście. To Luberon, park narodowy znany z ochry – charakterystycznej glinki, której barwę widać w wielu okolicznych miejscowościach. Jedną z najbardziej znanych jest z całą pewnością snobistyczne Rousillon, o urodzie tak niezwykłej, że nawet nasz Kazimierz nad Wisłą musiałby chyba uznać jej wyższość. Pomarańczowe domy, przytulone jeden do drugiego, stłoczone na wzgórzu, tworzą zamkniętą społeczność, do której wstępu udzielają tylko nielicznym, w dodatku niechętnie.

Mont Ventoux – góra z widokiem na Prowansję

Kolejnym naszym celem jest Mont Ventoux – góra symbol, która niczym wyprzedaż w Lidlu przyciąga tłumy spragnionych wyzwań rowerzystów i motocyklistów. Góra zyskała sławę ze względu na wyjątkowo strome i długie podjazdy oraz wspaniałe widoki. Mogę z całą stanowczością potwierdzić, że sława ta jest w pełni zasłużona. Kuba z gracją tancerki shuffle lawiruje między setkami rowerzystów, ja i Paweł staramy się nie ślizgać na tutejszej przebogatej kolekcji lepikowych smug, obficie wypełniających każdą dziurę w nawierzchni.

Kiedy stajemy wreszcie na szczycie, zaczynam pojmować, dlaczego tak wielu cyklistów, ryzykując zawał, wjeżdża na szczyt tego wzniesienia. Z Mont Ventoux rozciąga się spektakularny widok na Prowansję, prawdziwa pocztówka 3D. Majestatyczne szczyty wybijają się ponad pola lawendy i maku, a miasteczka, niczym srebrne broszki z bursztynami, zdobią ten urzekający krajobraz jak najpiękniejsza biżuteria. Z zachwytu nad tymi widokami wyrywa nas głos Kuby: – Spadamy stąd, bo chmura idzie.

Vercors – jazda po balkonach

Pakujemy się na motocykle i jedziemy w stronę kolejnego marzenia do spełnienia – Parku Narodowego Vercors. Kuba, doświadczany przez lata nieprzebranym bogactwem krętych dróg Francji, na dobre zatracił umiejętność jazdy najkrótszą drogą. Nasza podróż w stronę Vercors biegnie zatem kolejnymi niezwykłymi przełęczami, takimi jak Col de Rousset. W naszych sercach rośnie miłość do Prowansji, na dłoniach powstają pęcherze od ciągłej pracy rolgazem, a w duszach rośnie pragnienie, by wreszcie zobaczyć cud, jakim są drogi balkonowe Vercors.

Na Combe Laval, najpiękniejszą trasę regionu, docieramy w chwili, gdy popołudniowe słońce zaczyna otulać ją miękkim złotem. Głupio mi się przyznać kolegom, ale czuję, jak pocą mi się oczy, a po policzku płynie ciepła, słona strużka. To ten moment, gdy zdaję sobie sprawę, jak ważne jest spełnianie marzeń i to, że mają one termin ważności. Kto wie, czy jako 80-latek wciąż marzyłbym o zobaczeniu tej drogi… Parę chwil jeździmy w tę i z powrotem, łapczywie chwytając w kadry ostatnie promienie słońca muskające surowe skały, napawamy się obecnością w tym magicznym miejscu, które jest jak mekka – każdy motocyklista powinien pojawić się tutaj choć raz w życiu. W końcu jednak nadchodzący zmrok wygania nas w stronę Grenoble.

Gdzieś w okolicach Villard-de-Lans żegnamy się z Kubą, który planuje jutro pojeździć po sobie tylko znanych trasach. W pamięci jeszcze dziś dźwięczą mi jego słowa: – Po co jeździć gdzieś po świecie, by szukać pięknych dróg, skoro we Francji mam wszystko, o czym mógłbym marzyć?

Prowansja – zdjęcia

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany