I Runda WMMP 2009, Tor Poznań – żabie udka smakują najlepiej na Dużej Patelni - Motogen.pl

Jak miło podróżować. Kilometry do toru umykały w ekspresowym tempie, auto gnało, jakby ktoś posmarował mu tylny zderzak terpentyną. Z zestawu audio dobiegało soczyste łojenie Motorhead. W sumie wszystko jak trzeba. Prawie, bo zamiast własnego motocykla, wiozłem Kaśkobike – motocykl Kaśki Kędzior. Ot, niby mała różnica, ale tym razem, zamiast ganiać w kółko po torze, znów miałem być kibicem. Trudno, jak nie teraz, to w następnej rundzie. Takie jest życie. Trumpet poczeka spokojnie, serducho się złoży i będzie dobrze.
 

Około godziny 11 dotarłem na tor. Właśnie rozrastało się miasteczko Hondy, namioty Suzuki już stały wokół naczepy z logo GSXR, a w tle majaczyły namioty Yamahy. Tak swojsko i sympatycznie. Park maszyn wypełniony był po brzegi. Jak zwykle w dniu wolnych treningów bez pomiaru czasu panował jeszcze lekki nieład. Cały czas zjeżdżali ludzie, rozpakowywali sprzęt i rozstawiali namioty. Najważniejsze, że pogoda dopisywała, a słońce przygrzewało, dając szansę na zawodową opaleniznę.
 

Pierwsze treningi rozpoczęły się tuż po 12. Nie wszyscy wyjeżdżali, niektórzy woleli odpuścić sobie „wolne”, żeby spokojnie dopiąć wszystko na ostatni guzik. Tego dnia nic specjalnego się nie wydarzyło, może to, że kilka osób zwiedziło pobocza toru i konkretnie zgruzowało sprzęty, pozbawiając się perspektyw dalszej jazdy. To wszystko.
 

Wieczorem za to standardowo – światła w namiotach i spotkania towarzyskie, takie długie, nocne Polaków rozmowy. Nie ma się co dziwić, niektórzy widzieli się po raz pierwszy od ponad pół roku, więc było co opowiadać. Ale spać też trzeba, więc powoli wszystko cichło, aby wreszcie cisza nocna przerywana była jedynie sapaniem kompresora, utrzymującego wielki, dmuchany namiot Hondy.

Piątek. Rozdział pierwszy, nie najważniejszy, ale jakże znaczący
Piątek jest dniem, kiedy na tor docierali już tylko spóźnialscy zawodnicy. Ci, którzy po prostu wcześniej nie mogli wyrwać się z kołowrotu codziennych spraw, pracy i tak dalej. Ale w większości park maszyn zaczyna żyć normalnym trybem wyścigów. Od rana kolejka do odbioru technicznego i biura zawodów była zawinięta jak świński ogon. Żeby załatwić wszelkie formalności, trzeba było odstać swoje.
 

Wesoło było u braci Szkopków. Przez cały poprzedni dzień Marek i Paweł rozstawiali namiot przy ciężarówce Szkopek Team oraz do późnego wieczora budowali swoje nowe motocykle. Nic w tym dziwnego, skoro Marek w środę wieczorem odebrał dwie Daytony z niemieckiego teamu G-Lab i przygnał z nimi z Oschersleben wprost do Poznania. Tak więc w czwartek wielka krzątanina wokół Trumpetów, a w piątek przyszedł czas na pierwsze jazdy. Tak więc jazda i łup! Paweł leży… Wyglądało to dramatycznie – na Sławiniaku tył motocykla wyjechał na zewnętrzną i sprzęt nakrył starszego z braci Szkopków, wlokąc go w żwir pobocza. Zaraz po zjeździe z treningu, Tomek Kędzior opowiadał:
 

„Jechałem już w miarę spokojnie, chciałem zjeżdżać, kiedy przed dużą patelnią przeszedł obok mnie Paweł. Wiedziałem, że całe kółko nie pociągnę za nim, ale chciałem sobie chwilkę pojechać jego torem. Kiedy dojechaliśmy do »Sławiniaka«, zauważyłem, że tylne koło w Triumphie zaczęło się ślizgać, Paweł odprostował, złożył się ponownie i wtedy poleciał. Tył odjechał zupełnie. Wyglądało to strasznie, miałem wrażenie, że to koniec sezonu dla Pawła. W głowie mi zaświtało, że będzie połamany. Nieszczęśliwie motocykl leciał na nim, przygniatając do ziemi. Wyglądało to naprawdę makabrycznie’.
 

Jednak Pablo doszedł do namiotu o własnych siłach. Obolały, ale w całości. Za chwilę „śmieciara” zwiozła Trumpeta. Motocykl, o dziwo, wyglądał dobrze, pomijając zadrapania bocznej owiewki i błoto pokrywające całą jego lewą stronę. W namiocie Szkopek Team zrobiło się gęsto od ludzi, którzy chcieli dowiedzieć się, co się stało i czy wszystko jest OK. Zaordynowano natychmiastową rozbiórkę motocykla i weryfikację uszkodzeń. Tych nie było wiele – starta osłona pokrywy alternatora, przytarty podnóżek i wspomniane wcześniej rysy na lakierze, to wszystko. Za to Paweł narzekał na ból żeber i nadgarstka, który uszkodził podczas wyścigu Supersport.
 

„Jechałem normalnie, wszystko było OK, na Sławiniaku najpierw raz ślizgnął się tył, później już na tyle mocno, że poleciałem. To olej, mam mokry cały lewy but i nogawkę kombinezonu. Nie wiem, skąd poleciało, ale rzygnęło mocno”.
 

Decyzja była szybka – Szkopas jedzie do lekarza, a ekipa zajmie się motocyklem.
 

Pozostawiłem na jakiś czas mojego podopiecznego z Torn Racing Team, Artura Wielebskiego, żeby pomóc przy ogarnięciu Trumpeta. Razem z Grzesiem Nowakiem umyliśmy szpeja. Oleju było faktycznie dużo, ale nigdzie ani śladu miejsca z którego mógł się wydostać. Po powrocie pod namiot Pablo był już po diagnozie lekarza. Dwa żebra strzeliły, do tego naruszony nadgarstek… Słabo się zaczęło.
 

Po dolaniu oleju i odpaleniu Daytony natychmiast bylo wiadomo, co jest grane i skąd cieknie (a lało się, jak z kranu). Wadliwy okazał się uszczelniacz wałka zdawczego skrzyni biegów – obrócił się i wyskoczył ze swojego miejsca. Zaryzykowaliśmy, wbijając go ponownie i zabezpieczając poprzez zapunktowanie karterów silnika. Paweł, mimo kontuzji, zdołał wyjechać na sesję kwalifikacyjną i wywalczyć czwartą pozycję startową. Tak, jest pomylony. Kolejny raz w tym sezonie pecha miał też przesympatyczny Buła. Po kilku kółkach wyszedł skutecznie z prawego zakrętu prowadzącego na prostą start–meta. Najpierw on grzmotnął w opony, odbił się, a za chwilę jego Yamaha znalazła się w tym samym miejscu, waląc z impetem w bandę. Kierowiec cały, ale sprzęt w stanie opłakanym. Wiadomo było, że będzie zarwana nocka.
 

„Ech, w sumie dobrze jechałem, ale chyba źle dobrałem oponę i przód mi puścił. A tu szybko było. Damy radę, nie powinno być źle. Wymiana kilku elementów i sprzęt będzie gotowy.”.