Co zrobić z wolnym czasem, pewnym zasobem gotówki i chęcią wyrwania się z szarej rzeczywistości? Należy migiem się spakować i w wielce zacnym towarzystwie wyruszyć za naszą zachodnią granicę.
It’s A Wet Race!
Nie ma to jak wylądować pod motocyklem, leżąc na mokrym chodniku i próbować zapiąć sprężynę do stopki, bez której się nie pojedzie. Cholerny badziew spadł i nie mogłem wyruszyć. Godzina 4:30 rano, na ulicy nie było żywego ducha, ja z bagażami, spocony i mokry od deszczu, załamany… Tyłek uratował mi, podróżujący ze swą Panią, Jaśminą, Rafał "Dyra" Derecki z Belzebubs CC, który lekko zboczył z trasy, aby pomóc naprawić Prawdziwy Amerykański Motocykl. Po chwili razem gnaliśmy w stronę Gierkówki, gdzie w przydrożnym barze spożywał śniadanie Cappo Di Tutti Capi motogen.pl, Piotrek. Dwa Harleye w towarzystwie Rat – Forda Dyry w strugach deszczu żwawo gnały do Strykowa i dalej autostradą A2, połykając kilometry dzielące nas od granicy. Deszcz nie dawał spokoju. Nogawki spodni mogłem wyżymać, w butach chlupało… Dobrze, że Redline’owa skóra dawała radę, trzymając wodę z dala od korpusu i nie puszczając wiatru. Piotrek był w miarę suchy, bo chował się za potężną szybą Road Kinga, a moja Dyna Wide Glide, topowy chopper ze stajni H-D, nie zapewniała mi żadnej ochrony, waląc spod przedniego koła masą szarej breji. Ale w miarę, jak pokonywaliśmy kolejne kilometry, deszcz ustawał, a słońce na horyzoncie przebijało się przez chmury, dając nam nadzieję na to, że reszta drogi będzie po suchym. Wreszcie spotkaliśmy resztę ekipy: Tomka "Trójkąta" z Agnieszką, "Danielsem" i "Q_backiem", Antka z Gośką i Maćka "Spawna". Pomykaliśmy sobie z przerwami na tankowanie, ewentualnie na uzupełnienie wody w Fordziaku Dyry, który gubił nagminnie chłodziwo przez wydmuchaną uszczelkę pod głowicą. Wreszcie poczciwy No Fuckin’ Plastic powiedział: "dość, na dziś to wszystko, nie robię!” i zmuszeni byliśmy porzucić go na stacji benzynowej przy trasie. Cóż, tak też bywa. Towarzystwo w samochodach miało trochę ciaśniej niż na początku podróży, ale humory dopisywały, szczególnie gdy wjechaliśmy na teren byłego NRD.
Place For The Party
Miejsce, gdzie odbywa się Race 61, to stara baza lotnicza, która pamięta jeszcze czasy II wojny światowej, a później służyła Krasnoarmijcom. Obecnie lotnisko czynne jest w niewielkim wymiarze – przyjmuje głównie niewielkie samoloty, niektóre będące spuścizną po amerykańskiej armii stacjonującej na terenie Niemiec. W hangarach zgromadzono eksponaty muzealne, silniki, wozy obsługi naziemnej – jest na co popatrzeć, jeśli ktoś lubi takie rzeczy. Pomiędzy budynkami stoją samoloty uziemione na wieki i stanowiące eksponaty muzealne. Natomiast niektóre z prezentowanych pojazdów wojskowych są jak najbardziej na chodzie i służą uciesze gawiedzi, wożąc ludzi. Jednak militaria to nie był nasz cel. To, co zobaczyliśmy na wstępie, mogło przyprawić o zawrót głowy. Masa samochodów i motocykli w takim stylu, że zacząłem się ślinić. Klimatyczne Hot-Rody różnej maści, klasyki, Garby odpicowane w różnych stylach, klasyczne jednoślady, począwszy od Awo-Simpsonów, a kończąc na Flatheadach zza oceanu. Wszystko na chodzie i z dobrym jajem. Zanim jeszcze na dobre się rozpakowaliśmy, razem ze "Spawnem" wyruszyliśmy na oględziny miejsca wydarzeń. Ludzi od cholery, a przy bramie kolejka zawijająca wzdłuż drogi prowadzącej na lotnisko. Cały czas wjeżdżały nowe sprzęty, okazy wybitne i te mniej zauważalne, ale każdy inny i jedyny w swoim rodzaju. Obchód mógłby trwać i trwać w nieskończoność, bo ten sam pojazd widziany ponownie wydawał się zupełnie inny lub w oczy rzucały się kolejne, wcześniej niedostrzeżone szczegóły. No i ludzie… Tu nie można nie wspomnieć o właścicielach pojazdów. Dobra banda fanatyków prawdziwej motoryzacji, afiszująca swoją odmienność od utartych przez społeczeństwo kanonów wyglądu i zachowania. Greasers, rockers oraz mieszanina wszelkiej maści subkultur wraz ze swoimi partnerkami, w większości w stylu pin-up. Do tego różnorodność tatuaży, ozdób, podwinięte spodnie i ciężkie buty.