Miała być kolejna relacja na luzie, opis wydarzeń kolejnego, wyścigowego weekendu na Torze Poznań. Jednak wydarzyło się coś, co zdruzgotało wszystkich… Coś, co nie powinno się nigdy zdarzyć.
Od czwartku z nieba lał się żar. To nawet nie był upał. Wszyscy pracowali w pocie czoła, stawały namioty, miasteczko powoli wyrastało. Na dzień dobry mały zgrzyt w postaci przesuniętych namiotów Hondy. Gdyby nie fakt, iż zabrakło Mateusza Stokłosy, byłoby ciężko z miejscem dla niektórych. Wszystko w imię przepisów p-poż i zachowania odpowiedniej szerokości alejek między namiotami. Od wczesnego popołudnia na torze gościły motocykle, większość zawodników nie odpuszczała wolnych treningów, kręcąc kolejne kółka i dojeżdżając opony. Standardowo. Zapobiegliwi zdążyli jeszcze dokonać odbioru technicznego, aby później nie stać w kolejce do boxu, przepychając się w tłumie. I tak powoli wszyscy dobrnęli do wieczora, który przyniósł ukojenie w postaci lekkiego wiatru i przyjemnego chłodu. Nawet nie pamiętam, czy w nocy padało. Spałem mocno, do chwili, kiedy bezlitosny budzik zerwał mnie na nogi o 6 rano. Nawet gdyby nie upierdliwe bzyczenie, pewnie i tak bym wstał, po prostu taki nawyk. Przed siódmą rano można spokojnie wybrać kabinę prysznicową, dokonując testu podgrzewaczy wody – nie każdy w łazienkach na torze działa na tyle sprawnie, aby nie zalać człowieka strugami zimnej wody. To kolejny standard podpoznańskiego toru. A punktualnie o 7 otwierają się wierzeje baru, który teraz przeniesiono pomiędzy drzewa, na drugą stronę wjazdu do parku maszyn.
Bywając na wyścigach, bardzo lubię te chwile, kiedy większość jeszcze śpi, nieliczni przemykają pustymi alejkami, lub snują się zaspani między zaparkowanymi samochodami. Wtedy najlepiej smakuje kawa z baru (oczywiście duża, parzona, mocno fusiasta) i poranny papieros. Zawsze wychodzę wtedy do depot, wychylam się przez murek i patrzę na asfalt toru. Czasami ma to na celu sprawdzenie, czy tor jest suchy, czy utrzymuje wilgoć po nocnym deszczu, czasami po prostu patrzę na czarną nitkę z czystego przyzwyczajenia. To są takie chwile, kiedy w całym wyścigowym zamieszaniu ogarnia mnie błogi spokój, a cały świat zwalnia do niezbędnego minimum. Cenne chwile, krótkie. Bywa, że dzielone z kimś znajomym, kto wstaje o świcie i zastanawia się, co ze sobą zrobić tuż przed, lub tuż po śniadaniu. Zawsze można pogadać o pierdołach, zupełnie na luzie, nim odezwą się pierwsze silniki, a w parku maszyn gęsto będzie od krzątających się ludzi. Robię tak niezależnie od tego, czy dosiadam motocykla, czy nie, to taki mój osobisty rytuał.
Rano zawsze miło jest witać się ze znajomymi, uściski dłoni, uśmiechy, każdy zamieni kilka słów, choćby o pogodzie, czy o tym, jak mu się jechało, w większości oczywiście pojawiają się narzekania, że kiepsko, ale będzie zdecydowanie lepiej, bo właśnie ktoś znalazł magiczny sposób na ustawienie motocykla, lub przełamanie psychicznej bariery. W powietrzu unosi się zapach kultowej jajecznicy i nawoływania obsługi baru. Życie jest wtedy piękne. Przestaje nawet przeszkadzać zaściankowość naszych wyścigów, bo człowiek czuje się wśród tego wszystkiego, jak w domu. Ale i tak ten światek zmienił się znacznie w ciągu kilku ostatnich lat. Wystarczy wspomnieć chociażby rok 2004, czy 2005, kiedy kostki w parku maszyn było jak na lekarstwo, a większość ludzi spotykała się wieczorem na wspólnych posiadówkach. Oczywiście, o ile mniej ich było, to fakt, teraz ciężko byłoby wszystkich usadzić w jednym miejscu, w końcu wyścigi motocyklowe to najprężniejsza i największa impreza motorsportowa w Polsce. Teraz towarzystwo dzieli się trochę, na zespoły, puchary, itd. Niektórzy korzystają z noclegów w pobliskich i dalszych hotelach, stawiając sobie wygodę łóżka i osobistej łazienki nad uroki przyczepy kempingowej, lub namiotu i wspólnych umywalek i pryszniców. OK, przekłada się to na wyniki, jest coraz szybciej, stara gwardia, mimo że z oporami, bywa wypierana przez młodziaków, którzy rządni są sukcesów i chwały nie szczędzą środków. Wychodzi to lepiej, lub gorzej, po prostu życie. Tego nic nie zmieni. Ale to są osobne przemyślenia i nie na tę chwilę.
Oj, grzmotnęło kilku, i to mocno. Irek Sikora na „Sławiniaku” poleciał na swoim nowym BMW S 1000RR, a jeszcze przed samym treningiem cieszyłem oczy nieskalanym jazdą motocyklem, przystrojonym w karbonowe owiewki w biało-niebiesko-czerwonych barwach. Dwaj przesympatyczni Duńczycy, Ken Jensen i Thomas Nielsen, konkretnie zgruzowali swoje GSXR’y. Co ciekawe, wspólnie, w jednym momencie, na jednym zakręcie postanowili wyglebić. Ken powrócił na tor i rozpoczął odbudowę sprzętu, Thomas, mocno poobijany, darował sobie dalszą część weekendu, tym bardziej, że jego motocykl, po wielokrotnych kozłach, przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy. Tą samą drogą poszedł Irek Sikora, u którego stwierdzono złamania żeber (i tak naprawdę, to cholera wie, kiedy się to stało, czy podczas groźnej gleby w Rijece, czy na Torze Poznań, ciężko dochodzić), ale szybko znalazł zastępstwo, wsadzając na Bumera swojego przyjaciela, Andrzeja Pawelca. No i się zaczęło dziać!
Gwoli ścisłości… IV Runda WMMP była podwójna dla klas Superbike i Superstock 1000, co oznaczało dwa wyścigi, jeden w sobotę, drugi w niedzielę. Dodatkowo, Andrzej Pawelec nie był jedynym „zastępcą”. Ponieważ Giulliame Dietrich uszkodził się podczas wyścigów o Mistrzostwo Francji, Jacek Grandys postanowił szukać kogoś, kto zajmie na rundę, lub dwie, miejsce Francuza. Oj, Jacek grał całkiem grubo, udając się do takich tuzów wyścigowych, jak przesympatyczny Kuba Smrz. Niestety (a może i na szczęście), Smrz miał pozajmowane terminy i wreszcie padło na belgijskiego weterana, Sebastiana Le Grelle. Przyznam, że nie chce mi się rozpisywać na temat osiągnięć Sebastiana. Ciekawi niech skorzystają z wyszukiwarki internetowej i zadadzą sobie trochę trudu. A warto, bo postać ciekawa. Gruszek w popiele nie zasypiał też połamany Paweł Szkopek, który u Angoli spawał sobie kości i odwiedził słynną londyńską Ace Cafe, gdzie spędził wieczór z polskimi motocyklistami – emigrantami. Tyle tylko, że Paweł postawił na naszych i wystawił w zastępstwie Grzesia Nowaka, jeżdżącego w ubiegłym roku Yamahą R6 w barwach Szkopek Team.