Dwa dni, pięćdziesięciu rywali, 1200 km trasy do pokonania oraz tylko Ty i motocykl – tak w skrócie wyglądała pierwsza edycja rajdu Infernal Moto Race.
IMR – tak tę imprezę nazwijmy w skrócie – narodziła się w głowach grupy sympatycznych gości z Trójmiasta, którzy uznali, że skoro samochodziarze mają swój Rage Race, to czemu motocykliści mieliby być gorsi?
Problem w tym, że podobnej imprezy na taką skalę w Polsce nikt nigdy nie organizował, a pionierom, jak wiadomo, nigdy nie jest łatwo. Poza tym sprawy nie ułatwiały pojawiające się głosy o poronionym pomyśle na sposób szybszego spotkania z Panem Bogiem przez – jak ja kocham to określenie – dawców. Jak się, oczywiście, okazało, zupełnie niesłusznie, ale o tym później.
O co chodzi?
Oczywiście, jak zwykle, kiedy nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze. Pomysł był następujący: zorganizowano przejazd przez Polskę, liczący około 1200 km. Po drodze zlokalizowano punkty kontrolne, gdzie na uczestników czekały, trzymane wcześniej w tajemnicy, zadania do wykonania. Aby nikogo nie nakłaniać do robienia sobie z drogi toru wyścigowego, punktacja zdecydowanie faworyzowała poprawne wykonanie przygotowanych zadań, niż czas liczony między punktami kontrolnymi. Start w Sopocie, meta w Gdańsku, po drodze nocleg nieopodal Warszawy. Zwycięzca zgarnia 10 000 zł w gotówce. Prawda, że brzmi fajnie?
Organizacja
Wpisowe na IMR wynosiło 1000 zł. Kwota ta na początku wydawała się całkiem spora, lecz kiedy podliczymy łącznie trzy noclegi, pełne wyżywienie, opiekę mobilnego serwisu i lawetę poruszającą się za rajdem tak na wszelki wypadek, wychodzi na to, że uczestnicy dokładnie wiedzieli za co płacą.
Muszę przyznać, że byłem naprawdę bardzo pozytywnie zaskoczony profesjonalną organizacją, której zdecydowanie nie spodziewałem się podczas pierwszej edycji. Spore zaskoczenie nastąpiło podczas dojazdu na teren sopockiego molo. Kiedy zbliżałem się na miejsce od strony przejścia dla pierwszych (deptak był jedyną możliwością dojechania na miejsce), w moim kierunku ruszyli ochroniarze. Byłem pewien, że za chwilę zaczną się mało przychylne komentarze. Okazało się jednak, że ochroniarze zabezpieczali rajd i kierowali uczestników, aby nikt się nie zgubił.…start w Sopocie, meta w Gdańsku, po drodze nocleg nieopodal Warszawy. Zwycięzca zgarnia 10 000 zł w gotówce. Prawda, że brzmi fajnie?
Z Sopotu kolejne osoby wypuszczane były co minutę, zgodnie z numerami startowymi, które otrzymali wcześniej, uczestnicząc w mini zawodach gokartami. Aby uzyskać komplet punktów, trzeba było zaliczyć punkty kontrolne w Chojnicach, Poznaniu oraz Łodzi. Po noclegu, w ulokowanym nieopodal Warszawy Nieporęcie, uczestnicy ruszyli do Kielc, następnie do Krakowa, aby wreszcie dotrzeć do mety w Zakopanem. Przygotowane zadania były bardzo zróżnicowane, więc każdy miał okazję, aby się wykazać. Z ciekawszych warto wymienić jazdę quadem w tzw. alkogoglach, demontaż i ponowny montaż wyściółki w kasku Shoei (oczywiście, na czas), test z wiedzy ogólnej o motocyklach czy też pisanie na klawiaturze w rękawicach motocyklowych. Na każdym punkcie kontrolnym na zmęczonych podróżą czekał ciepły posiłek, kawa, herbata i zimne przekąski. Warto wspomnieć, że po dotarciu na punkt czas dojazdu i wyjazdu był zapisywany, dlatego na spokojnie można było zatankować, odpocząć, umyć szybę w kasku oraz… dobrze się bawić wraz z innymi uczestnikami, bo o to głównie chodziło.
Jeżeli chodzi o tzw. wtopy, to moim zdaniem wytknąć trzeba tylko zbyt optymistycznie zaplanowanie godziny przyjazdu do Nieporętu. Sobotni nocleg miał zostać urozmaicony pokazem stuntu w wykonaniu Maćka DOP i Skate’a oraz wykładem z teorii jazdy Tomka Kulika. Niestety, zaplanowane na około 20.00 atrakcje nie odbyły się, bo, gdy ja dotarłem na miejsce po godzinie 22.00, połowa uczestników wciąż była w trasie. Po całym dniu jazdy każdy marzył tylko o tym, aby wziąć ciepły prysznic i pójść spać, ale… w końcu nikt nie obiecywał, że będzie łatwo :).
Perspektywy na przyszłość
Mimo wielu złowrogich komentarzy i roztaczanych wizji rzeźni na drodze, nikomu nic się poważnego nie stało. Po drodze zdarzyły się różne niespodzianki, ale nie wynikały one z uczestnictwa w rajdzie. W jednym motocyklu padło sprzęgło, w drugim strzelił łańcuch… Najgorzej wyglądał wypadek, do jakiego doszło z winy kierowcy samochodu, który najechał na stojącego na czerwonym świetle KTM-a. Chciałoby się więc teraz zapytać narzekających: gdzie te Hayabusy, wbijające się przy 300 km/h w autobus pełen dzieci? Po wielu rozmowach z uczestnikami okazywało się, że większość osób miała luźne nastawienie i jechała bez napinki. Zapłacili wpisowe nie po to, aby się ścigać, lecz po to, aby dobrze się bawić i ciekawie spędzić weekend. Dlatego też organizatorzy, podpytani o przyszłoroczną imprezę, prosili jeszcze o chwilę cierpliwości; w końcu minęło dopiero kilka dni od zakończenia rajdu. Potwierdzili jednak, że najprawdopodobniej zorganizują IMR 2011, uwzględniając wszelkie uwagi uczestników.
Ze swojej strony proponuję, aby całkowicie zlikwidować mierzenie czasu między punktami kontrolnymi, a trasę rajdu wytyczyć przez jeden z torów kartingowych i tam zorganizować próbę torową. Będzie bezpieczniej i ciekawiej.
W tej chwili pozostaje tylko pogratulować organizatorom za dobrą organizację, uczestnikom za wytrwałość i iście kamienne tyłki :). Do zobaczenia za rok!