Harley-Davidson Dyna Street Bob - Motogen.pl

Pierwszy raz go zobaczyłem, kiedy tylko transport motocykli dotarł do Polski i kartony sygnowane logo H-D zostały rozprute, a ich zawartość ujrzała światło dzienne. Podczas gdy inne maszyny pyszniły się chromami i blaskiem słońca na powierzchni lakieru, on wyróżniał się z tego towarzystwa czarnym matem i cudownym minimalizmem. Do tego wszystkiego bardzo klasyczne kształty, umiarkowany ape hanger, grubaśne opony opasujące szprychowane obręcze kół i pojedyncze siodło, którego wygląd burzył wszelkie podejrzenia o jakikolwiek komfort. Cudo!

 

Pierwszą sztukę Harleya-Davidsona Dyna Street Boba sprawił sobie dentysta-sadysta Artur o dosyć charakterystycznej ksywie „Klocek”. Artur przesiadł się na Dyńkę ze Sporstera, który zrobiony był w stylu starych wyścigówek i tak naprawdę był szatańskim, spartańskim sprzętem, nieźle zapierniczającym, a do tego z narowistym zawieszeniem i zestawem ledwie opóźniaczy w miejscu układu hamulcowego. Pierwsza sprzedana sztuka była moim dziełem i wiedziałem, że poszła w bardzo dobre ręce, bo „Klocek” nie był nigdy typem faceta, który chciałby brać udział w zlotowych konkursach na najpiękniejszy motocykl w kategorii Full Dresser. Wręcz przeciwnie. Artur pozostał minimalistą, delikatnie modyfikując dokonania fabryki, zmieniając tłumiki itd.…Starter czka, dobywają się z niego odgłosy męki i nagle silnik ożywa, kolebiąc się wesoło w ramie i wprawiając cały pojazd w drżenie…

 

Przez kilka lat od premiery Dyna Street Bob nie zmienił się wizualnie, pomijając modyfikacje tylnego błotnika i zamocowanie na nim nowej lampy z uchwytem rejestracji. Poza tym Street Bob pozostał minimalistą z sercem Big Twin o pojemności 96 cali sześciennych, pozbawionym wałka wyrównoważającego, a za to, w odróżnieniu od Softaili, mocowanym na gumowych poduszkach. I to jest czad! Zaraz po wciśnięciu przycisku startera rozrusznik mało nie staje dęba, wprawiając w ruch wał i korbowody słusznej długości. Starter czka, dobywają się z niego odgłosy męki i nagle silnik ożywa, kolebiąc się wesoło w ramie i wprawiając cały pojazd w drżenie. Dupa, nie drżenie. Motocykl trzęsie się jak epileptyk podczas ataku; ciężko utrzymać manetki w dłoniach, bo kierownica ma chęć wyrwania się z rąk i życia własnym życiem, niezależnym od reszty. Nie warto na postoju spoglądać w lusterka, bo i tak nic się w nich nie ujrzy poza rozmazanym widokiem tego, co za plecami. Ale wróćmy może do samego wyglądu motocykla. To, co sugeruje nazwa modelu, jest odzwierciedlone w rzeczywistości. Street Bob to rasowy bober zaprojektowany i dostarczony prze fabrykę. OK, banda malkontentów stwierdzi, że nie jest to możliwe, bo bla bla bla… A jednak. Jednak można. To, co dostajemy, to motocykl okrojony z wszelkich niepotrzebnych gadżetów i pozbawiony „przeszkadzajek”, np. siodła i podnóżków dla pasażera. Tak, w tym wypadku mniej znaczy lepiej. Jedyną wtopą producenta jest pozbawienie Street Boba urokliwego, czarnego silnika na rzecz szarości aluminium i takowej farby proszkowej. A nie lepiej było pozostawić wszystko tak jak na początku? Hę? To popsuli… Ale nic. Silnik pali, to i znaczy się, że jechać mu się chce. W tym miejscu dochodzimy do niezmiernie ważnej rzeczy – pozycja za kierownicą.

 

Żadnych klimatów typu „nogi do przodu”, o nie, nie, nie! W Street Bobie podnóżki wraz z dźwigniami biegów i hamulca umieszczone są centralnie, co znacznie ułatwia manewrowanie motocyklem w zatłoczonym mieście, a i przy tym stylowo wygląda.

 

Nad względami technicznymi nie ma co się długo rozwodzić. Jak już wspominałem, Twin Cam, 96 cali pojemności i wtrysk robią robotę oraz dobrze wyglądają. Silnik jest prawdziwym V-Twinem chłodzonym powietrzem, długoskokowym dwucylindrowcem o słusznej pojemności. Do tego wszystkiego zasilanie wtryskiem – silnik łatwo i bez oporów odpala, zgrabnie pracuje, chociaż chwilami, kiedy sobie kichnie w filtr lub lekko mu się odbije, sprawia wrażenie jakby za dostarczanie mieszanki do cylindrów w dalszym ciągu odpowiadał gaźnik. Ale to zaliczam do pozytywnych odczuć. Zastanawia mnie tylko po co konstruktorzy umieszczają te cholerne przepustnice w układach wydechowych? Męczące stają się głodne gadki o poprawianiu przebiegu momentu obrotowego itd. Akurat w przypadku Harleya to bzdura. Śmiem twierdzić, że chodzi tu bardziej o sprawy związane z emisją toksycznych substancji w spalinach i normy dotyczące hałasu. Niestety, chyba „zieloni” mają dużo do powiedzenia tam, gdzie nie powinni się odzywać. Na szczęście, można zamówić wydech wolny od bzdur oraz przesadnego tłumienia i cieszyć się uruchamianiem alarmów w zaparkowanych samochodach z każdą przegazówką. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że niezależnie od biegu i obrotów, animuszu nie brak. Ewentualnie następuje mała zamuła; jakby siłacz rozciągał mięśnie, żeby za chwilkę użyć ich do solidnego odepchnięcia się.

 

Pod względem zawieszenia rodzina Dyna od wielu lat należała do tych niezłych wśród oferty H-D. Należało tu brać pod uwagę komfort związany z klasycznym rozwiązaniem tylnego zawiasu – prosty wahacz i dwa solidne amortyzatory, które nie klękały, nawet pod solidnym obciążeniem typu kierowca wypasiony na półfuntowych hamburgerach i bagaż na dwutygodniowy biwak. Co do przodu – nie było już tak kolorowo. Pomijając model Wide Glide, reszta „Dyniek” potrafiła przyprawić o ból głowy widokiem cieniutkich lag, wspólnych ze Sporsterami. Taaak… To zawieszenie w Sporsterach potrafiło giąć się i dobijać, a co dopiero w cięższych i silniejszych Dynach. Tak było aż do momentu kiedy ktoś poszedł po rozum do głowy i zaadoptował naprawdę niezły zawias z VRSC V-Rod. To był strzał w dziesiątkę; prezencja motocykla zyskała sporo, a trakcja zmieniła się radykalnie. Szkoda, że kiedyś nie stosowano takich przodów w Dyna Super Glide Sport… Jeździ znakomicie, chociaż przy szybkim odkręcaniu gazu, zmianach biegów w pobliżu maksymalnych obrotów silnika i gwałtownych manewrach jest trochę za miękko. Ale to już drobnostka, bo wystarczy zmiana oleju w goleniach lub, w bardziej radykalnych wypadkach, sprężyn i po kłopocie. Ogólnie rzecz biorąc, Harley-Davidson Street Bob, mimo że pozbawiony ozdóbek i zbędnych pierdoł, przyciąga uwagę swoim stylem chuligana i rozrabiaki. Gdzie się pojawiłem, tam grupki ciekawskich stawały koło motocykla, komentując i sprzeczając się czy jest cool, czy nie. Wiadomo, że w dużej mierze działała tu magia logo na zbiorniku, ale ludzi ciekawił ten niski, jednomiejscowy pojazd. Dla mnie był świetną odskocznią od sportowych maszynek, które mocą i osiągami zawstydzają większość mijanych pojazdów. Street Bob oddał mi swój klimat do tego stopnia, że pewnego sobotniego popołudnia, kiedy żar lał się z nieba, jeździłem bez celu po mieście porzuciwszy w garażu kask, a zamiast niego przywdziewając czapkę i okulary przeciwsłoneczne. Ulice były puste, a ja powoziłem jedną ręką, drugą montując stylowo czerwonego Marlboro w szczerbie po jedynce i odpalając go benzynową Zippo. 30–40 km/h, leniwe pufanie z wydechów i nic więcej, co chciałbym od życia w tym momencie. Zbędne mi było wszelkie towarzystwo, zbędne było wyznaczenie punktu docelowego. Pod nosem nuciłem sobie refren starego przeboju kapeli Foghat: „Slow ride, take it easy”. I to jest to!

 

Dodam tylko, że życie ułatwiają kierowcy drobnostki typu wskaźnik biegu z wyraźnym wyświetleniem szóstego przełożenia. Tak, tak, Dyna jako pierwsza z rodzin została standardowo wyposażona w skrzynię biegów o sześciu przełożeniach, która znakomicie spisywała się w dłuższych trasach, pozwalając na znaczną redukcję obrotów przy zachowaniu słusznej prędkości jazdy.Harley-Davidson idzie za ciosem, proponując nam kolejne, bardzo stylowe i klimatyczne modele…

 

Czas na małe podsumowanie. Street Bob ideałem nie jest, bo takowych brak. Nie jest też tym starym Harleyem, cieknącym olejem i nieco humorzastym. W dużej mierze (z uwagi na producentów wielu elementów składowych) jest japoński, nie amerykański, ale w dalszym ciągu skrywa w sobie ducha klasycznych sprzętów spod znaku krzyczącego orła, idealnie wpisując się w oldschoolowy nurt, coraz bardziej popularny w ostatnich czasach. Street Bob nie rzuca na kolana ceną, jak to kiedyś bywało. Harley ma najwyraźniej chęć trafiać do szerszego grona odbiorców, wliczając w to młodych, ambitnych i aktywnych ludzi, których nie fascynują ciężkie cruisery czy wielkie turystyki, a jednocześnie nie spojrzą w stronę sportowych przecinaków czy mocnych nakedów. Street Bobem można wyskoczyć do modnego klubu, ale i popędzić na rockabilly’ową imprezę, gdzie spotkamy oryginalne maszynki z epoki. Ten motocykl będzie pasował wszędzie, posiadając jednocześnie tę, podkreślaną przez producenta, otoczkę ekskluzywności i indywidualizmu. A Harley-Davidson idzie za ciosem, proponując nam kolejne, bardzo stylowe i klimatyczne modele: Sporster Nightster, jakże atrakcyjny w swojej surowości, czy spadkobierca XR750 – XR1200, do którego możemy dokupić znakomity zestaw części przystosowujących go do sportu (sic!), a także CrossBones, przedstawiciel rodziny Softail, sprawiający wrażenie customa choćby ze względu na formę, malowanie, pinstripy, zawieszenia. Ale pierwszą jaskółką, która uczyniła wiosnę w ofercie H-D, jest jednak minimalistyczny Street Bob. Zdecydowanie byłby kolejną sztuką w moim garażu, a może kiedyś będzie moim motocyklem? Nie wiem, gdybać nie będę. W każdym razie jestem na tak. Tym bardziej że w zestawieniu z japońską konkurencją Harley-Davidson wciąż będzie wygrywał i uwodził historią i pochodzeniem, a do tego nie będzie, mimo wszystko, niczego udawał. Tam nie ma miejsca na plastik udający metal. Te motocykle wciąż tchną surowością i nieokrzesaniem, chociaż potrafią być łagodne jak baranki. Te motocykle są po prostu vintage, bo inaczej być nie może, tak samo jak ma to miejsce w przypadku klasycznych Triumphów czy stylowych Ducati. Czy to unikalny styl, prawdziwy duch, czy zgrabny marketing? Nieważne. Robota została wykonana.

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany