Organizatorzy poprosili nas abyśmy przywieźli jakieś smakołyki na osłodę życia dzieciaków z Placówki Opiekuńczo – Wychowawczej w miejscowości Łbiska, gdzie mieściła się baza rajdu. Zatrzymaliśmy się więc na zakupy w wiejskim sklepie nieopodal startu, załadowaliśmy około dwudziestu batonów do koszyka i poszliśmy do kasy. Ludzie stojący przy niej popatrzyli na nas z lekką pogardą i wywróżyli cukrzycę. Gdy tylko dowiedzieli się po co to wszystko ochoczo włączyli się w akcję. I w ten oto sposób staliśmy się, a w zasadzie dzieci stały się właścicielami całego tankbaga słodyczy.
Zarejestrowaliśmy się, dmuchnęliśmy w balonik, gdyż każdy uczestnik przeszedł obowiązkowo test trzeźwości, wzięliśmy roadbooki i w akcję. Naszym zadaniem było przejechać trasę o długości 102 kilometrów poprowadzoną w główniej mierze offoradem. Szutry piaski, lasy, rzeczki, kopny piach itd. itp. – około 80% przeprawy przebiegało off’em. Po drodze mieliśmy lokalizować punkty charakterystyczne, tzw. check pionty, które otrzymaliśmy na wydrukowanych zdjęciach i przyporządkować im odpowiedni kilometraż zgodnie z roadbookiem. Typowa zabawa na nawigację.
Ja dosiadłem moją prywatną wysłużoną Yamahę XT600 na kostkowej oponie, a Kuba nowiutkie testowe Ducati Multistrada Enduro (więcej o nim niebawem), na oponach stricte szosowych z lekkimi wyżłobieniami, które chyba w zamyśle producenta mały nadawać im offroadowy sznyt. Na trasę byliśmy puszczani co minutę, można było jednak również wystartować w grupie i na tę formę zdecydowała się większość z uczestników. Ja wyruszyłem z Kubą i całkiem dobrze nam szła nawigacja, aż do… – uwaga – szóstego kilometra i pierwszego check pointu. Później złączyliśmy się z jakąś przypadkową grupą, która najwyraźniej już była zbitkiem kilku błądzących drużyn. W efekcie, gdy spotkało się 30 motocyklistów to wszyscy dostali nieokiełznanego animuszu, odkręcili gaz i w chmurze unoszącego się kurzu solidarnie zabłądziliśmy. Gdy się zatrzymaliśmy ciśnienie zeszło, chwilę zajęło nam ponowne odnalezienie szlaku, ale też nikt nie miał specjalnego parcia na wynik, pomimo że na zwycięzców czekały atrakcyjne nagrody.
Ja z Kubą dołączyliśmy do grupy z klubu Honda Dominator. Trochę dziwnie na jej tle wyglądała błyszcząca Multistrada na ledowym świetle z kilkoma trybami pracy i odłączanym ABS’em oraz kontrolą trakcji – swoją drogą był to chyba jedyny motocykl w stawce wyposażony w takie gadżety. I tak też jechaliśmy sobie swobodnie do celu, co chwila gdzieś błądząc i ponownie korygując kilometry na mapce. Nie obyło się oczywiście bez małych przygód, lekkich gleb i awarii. Kilka razy też się zatrzymaliśmy by odpocząć, raz byliśmy zmuszeni wymienić przebitą oponę, raz zatrzymaliśmy się na jabłeczną ucztę w lokalnym sadzie, a raz na pogawędkę ze społecznością lokalną, która spędzała sobotę w charakterystyczny dla siebie sposób pijąc piwo pod sklepiem. Na drodze spotkaliśmy raczej przyjaznych sobie ludzi, pomimo kliku jednostek pokazujących nam wyraźny znak dezaprobaty dla naszej offroadowej zajawki.
Na metę nasza grupa dotarła godzinę po limicie czasowym. Myślę, że to odzwierciedla klimat tego wydarzenia, podczas którego postawiliśmy zdecydowanie na dobrą zabawę. Po rajdzie był czas na ognisko, a chętni zabrali dzieci na mini przejażdżki. Dajemy zdecydowanego plusa Warsaw Szuter Expedition za organizację. Dobra atmosfera, dużo jazdy po zróżnicowanym terenie i spędzenie czasu wśród ludzi z podobną pasję to zdecydowanie recepta na udaną sobotę.