autor: Tomasz Trautman
Właściwie od zawsze czyli od jakiś pięciu lat weteran Dakaru i kapitan Orlen Temu Jacek Czachor zapraszał mnie na ten rajd. Zawsze jak to w życiu było coś ważniejszego, brak czasu, czy pieniędzy, ale w tym roku mimo że brakuje jednego i drugiego postanowiłem pojechać. Jacek opowiadał że w Zjednoczonych Emiratach Arabskich jest trochę jak w innej bajce i to nie tylko ze względu na klimat i palmy – trzeba przyznać, że miał rację.
Decyzja zapadła w okolicach stycznia, postanowiliśmy dołączyć do temu we dwóch – piszący te słowa Tomasz i profesjonalny fotograf Piotr. Egzotyka zaczęła się właściwie już tu w Polsce. Szukaliśmy jak najtańszego połączenia z Emiratami no i wybór padł na ukraińskie linie Aerosvit. Piotr postanowił zaoszczędzić czas i zamówić bilety przez Internet. Szło dobrze tyle tylko że po dokonaniu płatności siadł Aerosvitovi serwer i nie dostaliśmy potwierdzenia. jakiekolwiek próby połączenia się z nimi kończyły się fiaskiem. No świetnie jesteśmy lżejsi o parę złotych, bilety …..no cóż nie można mieć wszystkiego.
Tak więc zaoszczędzenie czasu poskutkowało tym że musieliśmy (Piotr musiał) pofatygować się do biura linii lotniczych. I tu nasze teoria spiskowa okazała się płonna, na szczęście bilety były i wszystko zostało załatwione perfekcyjnie.
Nadszedł dzień wylotu, pierwsza część trasy to lot z Warszawy do Kijowa – lecieliśmy Embrayerem. Powiedzenie że „Brazylia przeprasza za Embrayera„ okazało się znów na szczęście przesadzone. Samolocik oprócz tego że jest zbudowany dla krasnali (obaj z Piotrem mamy ponad 180 cm i po około 100 kilogramów) okazał się w miarę wygodny. Na lotnisku w Kijowie wbijamy się do wejścia transit i tu niespodzianka. Wszyscy pasażerowie ( a było nas wszystkiego ze 300 osób – nie tylko z naszego samolociku ) muszą przejść przez wąskie drzwi za którymi są DWA stanowiska do prześwietlania bagażu i odprawy paszportowej, egzotyka pełną gębą stoimy jakieś półtorej godziny. Nigdzie się nam nie spieszyło ale jak tak będą wyglądały odprawy na Euro 2012 to obawiam się że obsuwa w rozgrywkach z miejsca będzie wynosić jakiś tydzień.
Dalej lecimy Airbusem – luksus. Po paru godzinach (próbowaliśmy to policzyć, ale w związku ze zmianą strefy czasowej nie udało się) lądujemy w Dubaju. Z okien samolotu miasto wygląda niesamowicie, był wieczór, naokoło czarno, a pod nami morze światła. Dwa lata temu też w nocy miałem okazję lądować w Los Angeles, ale tu wrażenie było jeszcze większe.
Na lotnisku w Dubaju urzędnicy ubrani w tradycyjne szaty nieśpiesznym krokiem przemierzają lotnisko, kolejki jak nieszczęście, na dokładkę wyczuwa się jakąś niechęć i traktowanie z góry. Ponieważ jestem człowiekiem dojrzałym z miejsca przypomina mi się klimat PRL-u. Piotr wzbudza zaufanie i przechodzi przez bramkę brawurowo, ja trafiam do innej kolejki gdzie po zeskanowaniu oka (jak w filmie z Van Damem) przechodzę na teren Emiratów. Jesteśmy!
Ponieważ ekipa Orlen Team leci innym samolotem czekamy na Nich trochę, później okazuje się mamy wziąć taksówkę i spotkać się pod hotelem. Spotykamy się Wszyscy w Oasis Beach Tower – powitania nie mają końca, wszyscy wypakowują bagaże, śmiejemy się że nie możemy spotkać się Polsce tylko tyle tysięcy kilometrów od domu. W ferworze uścisków zapominam o plecaku z aparatem fotograficznym (to już kolejny z którym rozstaję się w sposób nietypowy) i rekwizytami na wieczorek zapoznawczy. No cóż, kierowca taksówki w której to zostawiłem chyba był szczęśliwy.
Tu zaczyna się miejscowa egzotyka o której wspominał Jacek Czachor. Ponieważ Emiraty Arabskie są krajem bardzo bogatym więc wszystko robią z rozmachem. Ekipa to razem dwanaście osób, mamy wynajęty apartament w który podobno nocować może tyle osób ile się zmieści, no ale 12 osób to nie mało. Pytam Jacka a On tylko się uśmiecha i mówi ….nie przejmuj się zobaczysz, zmieścimy się. Wjeżdżamy na 43 piętro, apartament w którym mamy mieszkać ma 350 metrów kwadratowych! Są w nim cztery sypialnie, każda z łazienką, living room który ma 70 metrów, wielka kuchnia z widokiem na zatokę (nic tylko zmywać) i kilka pomieszczeń takich jak garderoba, suszarnia itd. Oczywiście takie sprzęty jak pralka, zmywarka, suszarka to standard.
Sam hotel to dwie wieże o wysokości 50 pięter z bezszelestnie jeżdżącymi szklanymi windami które poruszają się wewnątrz oszklonej przestrzeni na wzór siedmiogwiazdkowego hotelu Burj Al Arab – bajka! Ponieważ mamy trochę czasu na aklimatyzację przez kilka następnych dni zwiedzamy Dubai. Tak jak chociaż raz w życiu trzeba zobaczyć Las Vegas (raz wystarczy), koniecznie trzeba też zobaczyć Dubai. Już jadąc z hotelu musieliśmy się szczypać czy to sen czy jawa.
Naokoło mega wieżowce, każdy jakby z innej bajki, ale wszystko bardzo do siebie pasuje, architektura jak z jakiegoś futurystycznego filmu, w nocy to wszystko świeci milionem barw. Przypomniał mi się teledysk z dawnych lat gdzie grupa „Queen” w piosence „Radio Ga Ga” lata czymś bliżej nieokreślonym po mieście z innej epoki – no normalnie Dubai.
Widać że kraj jest bardzo bogaty i postawił na rozwój infrastruktury. Całe miasto to właściwie wielki plac budowy. Tym bardziej robiący wrażenie że naokoło nie ma nic – jest bezkresna pustynia. Załoga Orlen Teamu który jeździ tam już chyba 7 lat mówiła że czasem po roku nie można poznać jakiegoś miejsca w mieście bo w takim tempie się to zmienia. Jeździliśmy w nocy po osiedlu w kształcie palmy. To też jest majstersztyk architektoniczny i technologiczny. Place budowy są oświetlone tak że w nocy można znaleźć szpilkę, a na rusztowaniach pracują tysiące robotników – nic dziwnego że tak szybko to się zmienia.
Główna ulica Dubaju robi piorunujące wrażenie, ma się wrażenie że to jakaś gra komputerowa a nie realny świat. Byliśmy przy najwyższej konstrukcji lądowej Świata, wieży Burdż Chalifa mającej 828 m wysokości. Można było na nią wjechać, ale ponieważ mam lęk wysokości i bilety sprzedawali za trzy dni, nie nalegałem. Wieża ta jest tak niewyobrażalnie wysoka że wieżowce wyglądają obok niej jak zapałki przy kiju basebolowym.
Spróbowaliśmy też z Jackiem Czachorem i Jego Żoną Martą jazdy na nartach. Z tego dobrobytu Arabowie wymyślili sobie sztuczny stok który wygląda jak wielki makowiec. Wewnątrz panuje temperatura – 4 stopnie, jest wyciąg i można pośmigać koło tubylców w tradycyjnych szatach – bezcenne, gorąco polecam.
Warto też odwiedzić stary Dubai, gdzie ulokowane są różnorakie targi. Tam architektura jest zupełnie inna, a na targu wszyscy sprzedawcy chcieli nam sprzedać „oryginalnego” Rolexa za 100 dolarów. Poza tym są tam tysiące przypraw, pamiątek oraz egzotycznych owoców, na targu obok zwanym złotym można kupić nieprawdopodobnej ilości wzorów i kształtów biżuterię. Na mnie zrobił wrażenie pierścień średnicy 30 centymetrów i szerokości chyba z pół metra. Wyglądał na złoty i pewnie kosztował milion euro 😉
Byłbym zapomniał, przecież to opowieść trochę motocyklowa – w międzyczasie przypływają motocykle zawodników i są przygotowywane na parkingu pod hotelem, co wzbudza może nie sensację ale co najmniej zainteresowanie. W każdym razie recepcja hotelu każe nam załatwić jakiś magiczny papier który umożliwi prace.
Próbujemy papier załatwić ale po 3 godzinach poddajemy się zwiedzając kolejno chyba z 10 biur należących do dzierżawcy parkingu, hotelu, firmy ochroniarskiej itd. Managnentowi hotelu chyba wystarcza jednak że tak staramy się o ten magiczny kwit że nie zgłasza już zastrzeżeń co do miejsca postoju busa. Dzień przed zawodami jedziemy na chwilę do Abu Dhabi załatwić akredytację dziennikarską i dopełnić formalności związanych ze startem. Biuro zawodów jest umiejscowione na terenie toru Formuły 1. Obiekt znowu robi niesamowite wrażenie. Ogromna betonowa konstrukcja, trybuny z dachem utrzymywanym przez setki podciągów – kolejny technologiczny majstersztyk.
Wracamy do Abu Dhabi następnego dnia, meldujemy się hotelu który wygląda już znacznie normalniej niż ten w Dubaju, za to widok mamy na zatokę z milionem jachtów z jednej strony i tor Formuły 1 i obiekt Ferrari Word z drugiej. Przyjeżdżamy całą ekipą do biura zawodów. Coś co na mnie zrobiło największe wrażenie to szacunek jakim cieszą się nasi zawodnicy i ekipa wśród reszty uczestników. Co chwila do Jacka, Marka i Kuby podchodzą takie sławy jak Marc Coma, Ulevaseter, Peterhansel czy Schleser i normalnie witają się, klepią po ramionach, uśmiechają i wymieniają uwagi.
Trzeba zgłosić się na odbiór techniczny motocykli. Motocykle muszą mieć zamontowane urządzenia nawigacyjne GPS, cała masę dodatkowych urządzeń do nawigacji, przewijania map, urządzeń zapewniających bezpieczeństwo, których uruchomienie powiadamia organizatora o pozycji zawodnika i umożliwia jego ewentualne odnalezienie.
Co chwila słychać uruchamiające się urządzenia ostrzegawcze które działają w ten sposób że jak zawodnik dogania kogoś to w pojeździe doganianym oprócz błyskających diod przeraźliwie wyje cos na kształt syreny. Ma to zapobiec ewentualnym wypadkom w kurzu przy małej widoczności. Sędziowie skrupulatnie oglądają cały motocykl, plombują najważniejsze części żeby zapobiec niedozwolonym wymianom, oraz znakują specjalna farbą podzespoły motocykla w tym samym celu. Mechanicy Orlen Temu dwoją się i troją żeby zdążyć na czas, w międzyczasie okazuje się że brakuje papierów dotyczących zgłoszenia zawodników na start. Czas leci, a kwitów brak. Zaczynamy obawiać się, że dostaniemy karę już na początku rajdu. Manager teamu, Filip próbuje załatwić jakiś duplikat, ale papiery odnajdują się po pewnym czasie, adrenalina trochę skoczyła, ale to chyba dobrze przed zawodami.