Przed Wami subiektywna lista motocykli, których nigdy w życiu bym nie kupił, na które nigdy bym nie spojrzał z zamiarem zanabycia drogą kupna (czy jakąkolwiek inną), a na które wsiadałem tylko dlatego, że mi za to płacili (nazywajcie sobie to nawet prostytucją). I żeby była jasność, przypałowy czy obciachowy, nie oznacza z góry, że „pedalski”. Choć i takie na liście się znajdują.
Nr 10 XVS 1100 Drag Star Classic
Chciałbym zostać dobrze zrozumianym. Drag Star 1100 Custom, to piękny motocykl. Czysty, surowy, taki tańszy Softail dla czarnych. Gorzej z wersją Classic w przeróżnych odmianach, z najpopularniejszą, Wannabe Silverado, na czele. Ot, taką tam domową przeróbką na modłę Wild Stara 1600. Był nawet czas kiedy nad taką myślałem, ale doszedłem do wniosku, że to jeszcze nie ten wiek. Może gdybym był dziewięćdziesięcioletnim członkiem osiedlowego Klubu Geriatryka, który przy akompaniamencie proporca łopoczącego na maszcie przytroczonym do bagażnika chciałby radośnie popreclować na zebranie członków, pewnie bym się skusił. Na dzielni szał, a członkinie moherowego baonu w pas by się kłaniały. Ale jeśli jesteśmy (nawet) podtatusiałym czterdziestolatkiem przechodzącym kryzys wieku średniego, a nie daj Panie Boże dwudziestokilkulatkiem mającym całe życie przed sobą, to pokazanie się na czymś takim wśród znajomych, w dodatku przyozdobionym w festyniarskie żelastwo, to już nie wiocha i wstyd, to nie narażenie się na ostracyzm i śmieszność, to stwierdzenie, że jest się mentalnym grzybem i jedyne co należy w takim wypadku zrobić, to zawinąć się w prześcieradło i poczołgać na kwaterę.
Nr 9 Honda CBR 600RR 'Repsol Edition'
Repsol, to świętość. Kupuję go, bo to nie jakaś tam Honda. Repsol to klasa, Repsol to styl, Repsol to powiedzenie całemu światu „uwielbiam sportową jazdę”. Kupując Hondę CBR 600RR w malowaniu Repsola składam hołd protoplastom modelu i wszystkim zawodnikom święcącym na nim tryumfy. Chcę być wojownikiem, jedynym, niepowtarzalnym, homologowanym na drogę Stonerem. Chcę aby mnie podziwiali, żeby się za mną oglądali. No i zonk! Bo od kiedy Chińczycy podpieprzyli, czy też odkupili od Hondy „matryce” do tłoczenia owiewek wraz z szablonami malowań, to ulicami co chwilę przemykają Repsole. Nawet gimbusy przyozdabiają swoje skutery w nieco niedopasowane i straszące tanim plastikiem barwy wojenne Hondy. Nie ukrywajmy, no trochę lipa i smutek. Kupiłem najbardziej lenserską Cebrę po to żeby wyróżniać się z tłumu, a wyglądam co najwyżej jak tania podróbka dresów z trzema paskami. Miało być pięknie. Dziennikarze, wywiady, miałem rwać dupy. A co się okazuje? Największe szanse mam co najwyżej u sfrustrowanej dwudziestolatki z piętnastokilogramową nadwagą. I jeszcze to uczucie kiedy obok na światłach stanie Cebra. Repsol oczywiście. O pojemności 250 (zdjęcie powyżej nie jest przypadkowe).
Nr 8 Kawasaki Z1000
Pierwsza generacja Zetów była rewelacyjna. Czysta, surowa, minimalistyczna, z ostrymi liniami, fantastycznym ogonem i całkiem niebrzydkimi kominami. To był sprzęt, który wyglądem urywał dupę i bezwzględnie wyprzedzał swoją epokę. Ot, taki w pełni fabryczny street, który po drobnych modyfikacjach jeszcze bardziej zyskiwał na wyglądzie. Nie wiem co się stało później, ale chyba Japończycy za mało zioła palili i za mało wciągali, bo coś im się dokumentnie w głowach poprzestawiało. Każda kolejna generacja była coraz gorsza, coraz łagodniejsza, do tego z fakapami konstrukcyjnymi typu kompletnie idiotyczny wydech przypominający kontener na odpady i owiewką, która obecnie wygląda jak głowa obcego z kreskówek na Jim Jam. Poszycie kanapy ze skóry węża już trudno komentować, ale szkoda, że w salonie nie dorzucali do tej wersji chapsów, no a przynajmniej balona. Rozkładam bezradnie ręce i zapytuję, WTF?! I jeszcze to usilne dążenie ze zmianą wizerunku miejskiego zawadiaki i łobuza w bohatera pornosów dla nieletnich. Wiem jedno, jeśli kiedykolwiek będę mieć parcie na Kilo Zeta, to będzie świadczyć tylko o tym, że właśnie przeszedłem metamorfozę w typa nie tylko metroseksualnego, ale również metroumysłowego.
Nr 7 Yamaha FZ8N
To motocykl bez wad. No może poza tym, że nie hamuje. No i może jest za ciężki. No i może jeszcze ma dziwny wtrysk. No i jeszcze fatalnie wygląda. No i w sumie jest zajebiście nudny. No dobra, w sumie ciężko powiedzieć, że ten motocykl nie ma wad. Sam nie wiem, gdybym jakimś cudem był posiadaczem „efzety” (może wygrana w jakimś TV konkursie), to na pytanie czym dojeżdżam do pracy z miejsca skłamałbym, że najpierw dwa kilometry idę przez las na pociąg, a następnie dwadzieścia minut czekam na autobus. Tak po prawdzie, to Japońce zrobili coś, co właściwie kupy się nie trzyma. Do tego puszka wydechu wygląda jakby została wykonana z kawałka rynny podpieprzonej z budowy, a reflektor przybrał postać wiecznie zdziwionego owada. Miało być wozidło do pracy o powalającym wyglądzie, względnie coś czym można pojechać nad morze w weekend lub wyskoczyć po bułki, a wyszła nieco krowiasta, po prostu brzydka i nieco droga w codziennej eksploatacji efemeryda, która bardziej przypomina czerpak do szamba niż sprzęt do bezstresowego nawijania kilometrów. No i jeszcze to: 'efzetosiemen'. Brzmi jak nazwa kombajnu.
Nr 6 Honda DN-01
Nie wiem dlaczego, ale ten motocykl, czy też „motocykl”, najbardziej przypomina mi telefony robione dla starszych osób. Wiecie, proste, z wielkimi przyciskami, bez fajerwerków, ale jednoznacznie wskazujące, że do ich obsługi można mieć alzheimera i chorobę wściekłych krów. Ostatnio nawet cioci taki sprawiłem - Emporię. I właśnie Honda DN-01 jest po prostu taką motocyklową Emporią, z tym, że o wyglądzie skrzywdzonego choppera opartego w prostej linii na NT700 i NS250. Niestety, dziedzicząc po nich wszystko to co najgorsze, stanowi jeżdżący pomnik największych motocyklowych niewypałów konstrukcyjnych. Do tego jest krowiasta, niskopodłogowa, manewrowa jak tankowiec, a jej skrzynia żyje własnym życiem. Taka Honda nieHonda. Nie ma co ukrywać, ta skutero-cruisero-pseudo-motocyklowa wydumka została stworzona aby wyznaczać nowy kierunek rozwoju motocykli. I wyznaczyła. Ale dla osobników mających dwa podstawowe problemy: pierwszy, to ogarnięcie zasady „w górę, w dół”. Drugi, to wybrać motocykl prawdziwy, prawdziwy inaczej, czy może cruisera? Naprawdę niesamowita gratka dla psychologów. Krótko mówiąc, kupując ten sprzęt z miejsca przypinasz sobie łatkę człowieka mającego w sobie tyle pewności i zdecydowania, co kobieta stojąca w sklepie przed półką pełną torebek.
Nr 5 Suzuki B-King
B-King. W sumie Bi King. Tak po prawdzie miał być powrotem Suzuki do fabrykowania muscle bike'ów, czyli motocykli dla facetów z jajami wielkości arbuza i testosteronem lejącym się uszami. A tu proszę, wtopa na dzień dobry, bo już sama nazwa rzuca sporo niepewności co do orientacji seksualnej potencjalnego właściciela. Bi King. Pysznie! No ale przyznać trzeba jedno: jest wielki, wręcz ogromny, a do tego ciężki. Odnoszę jednak wrażenie, że projektanci zamiast stworzyć następcę GSX 1400 popłynęli na fali oparów kleju i stworzyli coś o fizis metalowo-plastikowego, upośledzonego goryla o sporej nadwadze. Zupełnie kretyński bak o długości lotniskowca, hamulce od roweru oraz trakcja charakterystyczna dla taczki, w połączeniu z silnikiem od Hayki i wydechami wyglądającymi jak płetwy Cadillaca stanowią twór, w którym jest tyle polotu i ducha muscle bike’a, co błyskotliwości i trzeźwości w pracy Komisji Antoniego M. W tym wszystkim brakuje mi tylko kufra centralnego Kappa o pojemności 53 l, do którego zostanie upchnięte ego dumnego właściciela. Jak dla mnie przyznać się do posiadania B-Kinga, to jak powiedzieć „wczoraj złapałem syfa przy krajowej dwójce”. Naprawdę, ujdzie to tylko ludziom lubianym w towarzystwie, i to lubianym bardziej niż bardzo, wiecie: „W sumie fajny ziom, ma BK – no trochę siara – ale przecież nie ma ludzi bez wad”.
Nr 4 Ducaudi Panigale 1199
Jest piękna. Jest delikatna. Jest powabna. I polotu ma w sobie tyle, co anorektyczna modelka zaliczająca glebę na nawrocie podczas pokazu najnowszej kolekcji bielizny. Ale nie to jest ważne. Panigale zostało wystrugane w jednym celu: miało doprowadzać właścicieli S1000RR do czarnej rozpaczy i miażdżyć ich zanim jeszcze rozpocznie się wyścig. To znaczy taki przyświecał cel projektantom i w tym kierunku poszedł cały marketing, na który masa przyszłych niedoszłych mistrzów dała się złapać. Pomijając takie drobiazgi jak gwarantowane 200 KM na kole, z których po drodze z fabryki do salonu uciekło około trzydziestu, gubienie części w trakcie jazdy, czy wygląd jasno wskazujący, że projektantem musiał być człowiek o orientacji mocno nieheteroseksualnej, to jedyne do czego Five Parts Panigale doprowadza właścicieli Wunderwaffe, to ból brzucha. Ze śmiechu. No ale to można jakoś przeboleć. Sęk w tym, że włoska maszynka do wygrywania (haha) od samego początku ma poważny problem z realizacją swojego nadrzędnego celu. Miała być wyznacznikiem prestiżu i życiowego sukcesu, miała być czymś w rodzaju absolutu i samospełniającego się proroctwa dla przyszłego mistrza WSBK. Ale powiedzmy sobie szczerze, jeśli ponadlitrowy sprzęt zaopatrzony w kilogramy elektroniki objeżdża nieco zdłubana i trzykrotnie tańsza r6, to szanse na mistrza mamy mniej więcej takie, jak na bezkontuzyjny skok na główkę do basenu bez wody. I jedyne proroctwo o jakie w ogóle można się pokusić, to stwierdzenie, że nasza perełka za dwa worki pieniędzy więcej czasu spędzi na podnośnikach, niż na jeździe. A prestiż? No cóż, nasz prestiż mierzony będzie wysokością rachunków płaconych w ASO.
Nr 3 Yamaha R6
To chyba jedna z najfajniejszych wyścigówek jaka kiedykolwiek została wyprodukowana. Mocna, zwrotna, narwana, ze świetnymi heblami i pierdolnięciem jakiego nie powstydziłby się Kliczko, a jednocześnie pośmiertne narzędzie Darwina służące do ciągłego potwierdzania jego teorii. Kat i eliminator jednostek bez instynktu samozachowawczego oraz umiejętności. Motocykl doskonały. Mówię to zupełnie poważnie i z pełną odpowiedzialnością. Dlaczego więc Yamaha r6 znalazła się na tej zaszczytnej liście? To wstyd, chyba dla konstruktorów i projektantów największy, ale stworzyli sprzęt, który jest marzeniem i mokrym snem każdego szanującego się dresa, do tego bazą radosnych przeróbek dla całej rzeszy agro tunerów, przez co bardziej przypomina roztrząsacz obornika przyozdobiony w naklejki mocy i biżuterię fabrykowaną z kwasówki przez Pana Henia, niż sprzęt do kręcenia czasów i miażdżenia ego właścicieli włoskiej maszynki do drenowania kieszeni. I jeszcze to ciagłe 'łutututututututu!' towarzyszące konkursom na najlepszy strzał z korby organizownay przez pryszczatych gimbusów. Chciałbym ją mieć, ale stanowczo za bardzo przeszkadza mi tutaj mentalno-medialny wizerunek motocykla dla pojebusów.
Nr 2 Volkswagen Diavelstrada
Kiedy pierwszy raz zobaczyłem zapowiedź Diavelstrady, pomyślałem sobie: „Nie no, to musi być żart. MU-SI”. Ale nie był. Włosi stworzyli jeden z najbardziej idiotycznych motocykli ever. I już tłumaczę dlaczego. Otóż „normalny” Diavel, to po prostu Panigale w nadwoziu cruisera z tylnym laczem przeszczepionym z drogowego walca. Mówiąc krótko – power-cruiser. Cel projektantów był prosty: stworzyć motocykl zły, piękny, rzucający na kolana, do tego nie tylko zapieprzający i pięknie gadający, ale dobrze się prowadzący. Nawet kiedy silnik nie pracuje. Udało się! I to jak! A co zrobił Woldzwagen uniesiony falą powodzenia projektu? Znalazł niszę. Power-cruisera przerobił na power-cruiser-tourera. Klękajcie narody! To tak jakby do Koenigsegga Agery założyć trumnę na dachu i powiedzieć, że oto mamy campera. No sam nie wiem, ale chyba trzeba być istotą jednozwojową, aby uwierzyć w pijarowy bełkot zapewniający, że właśnie teraz Diavelem będzie można pojechać na wyprawę dookoła świata. Bo co? Dostał tekstylne sakwy o pojemności kosmetyczki? Uphangera od harrego? A może to kwestia szyby i kanapy przeszczepionych z Goldwinga? Diavelstrada, sprzęt idealny dla członków zespołu Mazowsze. Po prostu wieś tańczy i śpiewa.
Nr 1 Yamaha VMax
Fenomen tego motocykla jest dla mnie kompletnie niepojęty, a już zbiorowa masturbacja prasy fachowej na temat zajebistości, którą ocieka i która z niego emanuje niczym odblaski z odświętnego fluo obuwia stołecznego dresa, zastanawia mnie bardziej niże orędzie noworoczne prezydenta. Każdy normalny zjadacz chleba powie, że jest przypałowa i przekombinowana, do tego wygląda jak urządzenie do zbierania ziemniaków. Człowiek, który miał okazję nią jeździć stwierdzi tylko, że włożono w nią absurdalnie idiotyczny agregat generujący moc wprost proporcjonalną do kompleksów właściciela. Naprawdę nie sądzę, aby potencjał tego pieca w takim opakowaniu wykorzystał ktokolwiek i kiedykolwiek, tym samym VMax z założenia jest po prostu bezsensowny. Zaprawdę, powiadam Wam, piec urywa dupę, ale cała reszta kompletnie za tym nie nadąża. W sumie jestem w stanie zrozumieć, że właściciel może przeboleć niewygodną kanapę, fatalną trakcję, a nawet beznadziejne hamulce i spalanie na poziomie 27 l na 100 km, skoro dał się przywalić w rogi na brednie o porażającej mocy na kole, to i tak różnica niewielka. Ale jak może spojrzeć w oczy komukolwiek na stacji paliw, kiedy do tankowania trzystukilogramowego, dwustukonnego potwora z prężącym się w ramie V4 i tytanowym układem wydechowym przypominającym wyrzutnię pocisków Grad, podnosi kanapę niczym w skuterze i leje do pełna 15 litrów? Przecież beka na całej stacji gwarantowana. No i nie zapominajmy o cenie, 96 tys. złotówek za motocykl, który służy co najwyżej do pompowania krocza. Dla mnie bomba i absolutny numero uno.
Od zawsze korciło mnie stworzenie powyższego zestawienia. No ale nie można było, bo poprawność polityczna, bo się ktoś obrazi i takie tam. Jednak udało się. Lista TOP 10 najbardziej przypałowych, najbardziej obciachowych, najbardziej bezsensownych i jednocześnie najbardziej wieśniackich motocykli ostatniego dziesięciolecia stała się faktem. A jeśli ktoś się poczuł urażony, bo na ten przykład jego sprzęt znalazł się na tej zaszczytnej liście, to z tego miejsca nie przepraszam i nie ubolewam. Skoro kupił taki sprzęt, to... Wicie, rozumicie. Inaczej się nie dało. Pragnę jednak zaznaczyć, że powyższa lista jest moja i tylko moja, a spora część redakcji, w tym Naczelny, w ogóle się z nią nie zgadza i jej nie popiera.
Zostaw odpowiedź