autor: Tomasz Siporski
15 listopada. Godzina 6.15 rano. Znajomy już czeka pod domem w busie z motocyklami zapakowanymi poprzedniego wieczoru. Wychodzę, a raczej wybiegam z domu i ruszamy na LXII Pogoń za Lisem. Już po chwili nie trudno było zauważyć ekipy ciągnące z okolic stolicy w stronę Pionek, w których za parę godzin miała odbyć się impreza.
Po drodze jeszcze kilka razy zatrzymywaliśmy się po znajomych i ostatecznie cała nasza kolumna na miejsce dotarła ok. 9.30. Mimo godzinnego zapasu, który został do planowanego startu, panował względnie spory ruch. Dlaczego względnie…? O tym parę linijek niżej.
Pierwszą nowością, jaka się nam ukazała tego roku była ochrona, która wskazywała miejsca, gdzie można parkować. Kolejnymi były dość niespodziewane rzeczy. Już na zewnątrz budynku, w którym mieściły się zapisy można było usłyszeć zdziwione głosy, mówiące coś o sprawdzaniu dowodów rejestracyjnych. To zdecydowanie nieoczekiwana niespodzianka. Nie była to jednak wielka przeszkoda dla osób, które zapomniały dowodu : ), ponieważ na nich czekały jedynie oświadczenia do wypełnienia. Ale jakby tego było mało, na twarzach większości uczestników widać było wyraźne zaskoczenie, kiedy otrzymywali pomarańczowe kamizelki z numerami startowymi. Na szczęście, nie były to te tradycyjne odblaskowe, ale przewiewne i pomarańczowiutkie kamizeleczki. Żadna z innowacji wprowadzonych w tym roku nie była aż tak „niewygodna” dla uczestników, a pozwoliła dogadać się organizatorowi imprezy z władzami. Bardzo „smaczną” innowacją było pojawienie się małego baru w wagoniku wąskotorówki. Zdecydowanie dobre jedzenie pozwoliło na wzmocnienie swoich sił przed i po imprezie. Ach, warto jeszcze wspomnieć, że wpisowe wynosiło 60 zł.…trasa liczyła około 35 km, jednak większość na swoich licznikach mogła zobaczyć nawet 80–100 km…
Już odchodząc od recepcji widać było wyyyydłuuuużaaającą się kolejkę co najmniej kilkudziesięciu osób. Po kolejnych kilkunastu minutach, przez które zajęci byliśmy przebieraniem się w busie, dowiedzieliśmy się, że zabrakło kamizelek dla startujących. Wniosek nasuwał się sam: było zdecydowanie więcej osób, niż rok temu (wtedy było bodajże 120). Ostatecznie zapisało się 230 rajderów. Taka ilość rzucała się w oczy, bo motocykle i quady były po prostu wszędzie.
Po 10.30 wszyscy zaczęli zbierać się w miejscu startu. „Lis” w osobie Tomka Kędziora przedstawił zasady i cel imprezy. Naszym zadaniem było podążanie śladami „Lisa”, znajdując wszystkie punkty kontrolne i ostatecznie docierając do mety. Ślady, którymi były maźnięcia farbą (w tym roku zieloną) na drzewach, kamieniach i słupkach rozmieszczono na kilkudziesięciu/kilkuset metrach przed i za skrzyżowaniem. „Lis” zrobił też parę niespodzianek. Jedną z nich, jak co roku, był punkt kontrolny przykryty siatką maskującą, a drugą było oznaczenie dwóch kierunków na rozwidleniu. Jak powiedział później Tomek, ta druga niespodzianka była przypadkowa, bo niechcący zgubił się w nocy podczas oznaczania trasy : ) Jak tylko „Lis” skończył swoje przemówienie, wszyscy odpalili maszyny i ruszyli za nim na początek trasy.