autor: Iza Prochal / Maciej Banaszek
Obaj uczestnicy wyprawy motocyklowej „Jedną nogą w Armenii” powrócili szczęśliwie do kraju. Teraz mają wreszcie szansę opowiedzieć własnymi słowami przygodę, którą podzielimy dla Was na dwa odcinki. W pierwszym zaprezentujemy drogę do Erewania, z którego nasi bohaterowie zawrócili do Polski.
Z Arkiem Tomasiakiem i Maćkiem Banaszkiem spotykam się przy kawie ponad miesiąc po ich powrocie z Armenii. Obaj z entuzjazmem pokazują zdjęcia i na wyścigi opowiadają o przygodach, które spotykały ich w drodze do Erewania. Długo zastanawiam się, jak skomponować naszą rozmowę z relacją, którą przygotował Maciek. W końcu postanowiłam oddać w pełni głos bohaterom wyprawy, która pokazała, że mając statystycznie trzy nogi i chińskie „pół litra” na dwóch, można przejechać kawałek świata trasą, której pozazdrościłby niejeden posiadacz dużego japońskiego enduro.
„Wyjechaliśmy z Radwanowic przy dźwięku migawek i błysku fleszy. Pierwszy przystanek był pod granicą, u naszych przyjaciół z ekipy Motoradiatora. Przyniosło to całkiem wymierny efekt. Okazało się, że nie mamy wykupionej zielonej karty! Granicę przekroczyliśmy sprawnie, mimo że samochody musiały stać w bardzo dużej kolejce. Nasze szczęście nie trwało długo, bo okazało się, że zapomnieliśmy zabrać ładowarki do tableta, który miał być naszym głównym łącznikiem ze światem zewnętrznym. A był to dopiero zwiastun reszty kłopotów. 10 km za granicą posłuszeństwa odmówiła linka gazu w motocyklu Arka. Sama naprawa, dzięki sznurkowi i nieocenionym »trytytkom« okazała się bułką z masłem; trudniejsze było znalezienie śrubki mocującej manetkę gazu, która wpadła gdzieś w trawę. Reanimacja powiodła się i ruszyliśmy w stronę Lwowa i ciężkich chmur, które, jak na złość, ustawiły się nad miastem. »Kapuśniaczek« w połączeniu z Lwowskim brukiem i szynami tramwajowymi nie był rzeczą, której byśmy sobie życzyli. Za Lwowem zatrzymaliśmy się, żeby założyć odzież nieprzemakalną i w smugach deszczu i błota spod kół ciężarówek pojechaliśmy dalej. Długo nie wytrzymaliśmy – deszcz i zapadający zmrok zmusił nas do szukania noclegu. Zatrzymaliśmy się w przyjemnym hoteliku, gdzie akurat odbywało się wesele. Prysznic, suszenie, kolacja i spanko. W nocy przebudziła mnie szarpanina, która wywiązała się wśród gości weselnych.
Na kolejny dzień mieliśmy zaplanowany »długi skok«, czyli jazdę aż do zmroku. Granicę pokonaliśmy w mgnieniu oka. Miejsca na nocleg szukaliśmy w okolicy Rusetu w świetle lamp motocyklowych. Odjechaliśmy około 5 km od głównej drogi i zatrzymaliśmy się obok samotnego drzewa, kilkanaście metrów od drogi. Namiotu nie było sensu nawet rozbijać. Rozłożyliśmy karimaty, a za dach służyło nam niebo”.
Arek Tomasiak: Szukanie noclegu w szczerym polu niesie ze sobą różne niespodzianki. Za którymś razem, oświetlając sobie drogę reflektorami motocykli, zobaczyliśmy takie czarne duże kształty przemykające w trawie na granicy światła i mroku. Stwierdziliśmy, że jednak dziękujemy, pojedziemy szukać miejsca do spania gdzieś, gdzie podłoże nie będzie chciało nas zjeść.