Wyjazd….Daleki, pierwszy taki w mojej moto-karierze. Do kraju, w którym nigdy nie byłem, a o którym krążą niesamowite historie. Rumunia. Góry, stepy i dzika przyroda, a jak się uda to jeszcze pojedziemy na zachód Ukrainy.
Wyjazd zaplanowałem bardzo dokładnie, z etapami i miejscami godnymi odwiedzenia. Przygotowania trwały od momentu zakupu Afryki (wcześniej był Trampek), czyli jakoś od listopada. Ale było fajnie. Zajefajnie.
04 lipca 2009 r.
Jestem pełen obaw. Denerwuje się na stacji benzynowej. Robię dobrą minę do złej gry. Drobny strach towarzyszy mi do samego momentu wyjazdu. Czekamy na Piotra. To znaczy czekam ja, Madzia (plecaczek) i Maciek „Bażant”. Piotrek zjawia się zgodnie z umową o 8:30. Witamy się i startujemy w nieznane… Przygoda życia.
Stres mija po pierwszych 70 kilometrach. Jest już dobrze. Droga (A4) opływa leniwie obładowany motor. Tempo 120–130 km/h jest przyjemne i sprzyja kontemplacji. Nic się nie dzieje z wyjątkiem sytuacji stwarzanych przez kierowców puszek, którzy starają się nas co jakiś czas zepchnąć z drogi (sic!).
Dojeżdżamy do bramek, CPN i tankowanie, kanapka … i dalej nic przez 10 km. U Piotra cichnie silnik – przyczyną jest pompa, czyli magiczne słowo klucz w Afri. Po rozstawieniu trójkąta (naciągany na kask – fajny patent) i ubraniu kamizelek magicznie pompa naprawia się sama. Jedziemy dalej w kierunku Krakowa – giga korek w kierunku Wieliczki. Z kuframi nie jest tak fajnie, ale dajemy powoli radę. Stary Wiśnicz, ryneczek i znowu kanapki – jest super i super. Słowacja wita nas winkielakami i pysznym obiadem w Mniszku nad Popradem.
Posileni obieramy kierunek na Tokaj. Droga upływa powoli, zgodnie ze znakami. Nie szukamy dodatkowych wydatków na początku podróży. Po ok. 4 godzinach jesteśmy u Madziarów – kraj, który pamiętam jako dużo bogatszy od Polski, a teraz jakby inny – biedniejszy. Język zupełnie niezrozumiały, jest aż duszno od feerii zapachów dojrzewających owoców i kwiatów.
Robi się późno. Jedziemy w kierunku znalezionego w internecie kampingu. Ale najpierw krótkie zwiedzanie starówki Tokaju, gdzie pełno jest piwniczek z trunkiem o tej samej nazwie. Pysznym zresztą.
Cofamy się o 20 lat, bo taki jest nasz kamp. Cena 4 euro za osobę za noc, rozbijamy namioty, kąpiel i nocny spacer zakończony degustacją z nowo poznanymi Polakami, sąsiadami z obozowiska.
05 lipca 2009 r.
Pobudka i dziwne uczucie w brzuchu, chyba coś musiało zaszkodzić… Na pewno nie wino. Wyjazd w kierunku Rumuni na GPS z wpisanym zadaniem omijania płatnych dróg. Nawigacja spisuje się świetnie, dopóki nie próbuje władować nas w jakieś krzaki, gdzie kiedyś była droga. Lądujemy na promie przez Dunaj. Prom jest płatny i po uzbieraniu wszystkich forintów mamy połowę. Przewoźnik zabiera kasę, coś mamrocze w swoim narzeczu, ale nas przewozi. Droga wąska, ale piękna. Wszędzie słoneczniki i bociany, których jest dużo więcej niż w Polsce. Przelot do granicy zajmuje nam ok. 4 godzin. Granica jest normalna z kontrolą paszportową. Wymieniamy gotówkę na takie fajne, jakby plastikowe pieniążki. Dojazd do Oradea jest straszny: brud, zniszczone fabryki, zaniedbane i zdewastowane jest dosłownie wszystko, a najgorsze są młode wilki w BMW itp., które muszą wszystko za wszelką cenę wyprzedzić.