I tak cieszyłem się niezłą aerodynamiką, kształtem dzięki któremu mogłem zająć sportową pozycję w zakrętach czy doskonałymi hamulcami. Osągi silnika katapultowały mnie wraz z maszyną daleko do przdu. Byłem królem świata. A rodowód każdego z moich ówczesnych sprzętów wywodził się z wyścigów.
No dobra, czas zejść na ziemię. Kiedy rozpocząłem pracę w Motogen.pl, dość szybko miałem okazję testować różne motocykle. W kilka lat prowadziłem kilkaset modeli. Dodam, że sportów było wśród nich stosunkowo mało. Niestety, równie szybko uzmysłowiłem sobie, że jazda sportem na ulicach nie ma większego sensu. Dobrym przykładem byłby test pierwszej Multistrady. Po wieczornej jeździe z kolegami jasno wynikało, że była znacznie szybsza w warunkach dynamicznej jazdy miejskiej niż kilkuletnia wówczas YZF-R1.
Właśnie takie konstrukcje wyparły typowe sprzęty sportowe z rynku: Ducati Multistrada...
Co ciekawe, pozycja powodowała znacznie większy komfort, ułatwiała rozglądanie się, czy przeciskanie między samochodami w czasie dojeżdżania na 'przedświatłowe' pole position. Hamulce robiły taką robotę, że opóźnianie hamowania było fenomenalne i znacznie poza zasięgiem litra bez ABSu. Co więcej: nagle okazało się, że na dziurach nie trzeba odpuszczać, że nie czuć nierówności podczas przejazdu na torach tramwajowych, a sport zyskuje przewagę dopiero na bardzo, bardzo długiej prostej.
Po 'całowieczornej' jeździe wróciłem do domu bez żadnego zmęczenia, bólu pleców - miałem wrażenie, że mógłbym tak jeździć przez kilka kolejnych godzin. Moja partnerka była porównywalnie zachwycona tym modelem, rezygnując z późniejszych jazd naszym ówczesnym TL1000S.
To dało mi do myślenia na tyle, że mimo, że po TL przyszedł czas na Hayabusę, 600RR, ZX10, coraz bardziej zacząłem wizualizować sobie zakup czegoś wygodnego.
Na sporty wsiadałem najchętniej jeżdżąc na tor wyścigowy, albo w daleką, samodzielną turystykę. Ostatecznie miałem dostęp do motocykli testowych. Mniej więcej zbiegło się to z największym rozkwitem kategorii turystyczne enduro/adventure. Te motocykle wcale nie były dużo wolniejsze od typowych szlifierek, były za to znacznie wygodniejsze, poręczniejsze i tańsze w eksploatacji.
I tu pojawia się refleksja: po co komu sport na drogę? Ani nie jest wygodny, ani mega szybki w mieście (w korkach supermoto jest poza zasięgiem), ani specjalnie fajny w trasie. Papierowe 30 KM więcej od turytycznego enduro nie ma aż takiego znaczenia; kto z nas podróżuje tylko na pełnym gazie?!
Owszem, fajnie jest mieć najmocniejszy sportowy bolid z potencjałem z kosmicznymi osiągami, ale kiedy to wykorzystamy? Co? Jeździcie szybko? To ustawcie kamerę na wasze zegary i pojeździjcie na maksa przez kilkadziesiąt minut po ulicy. Potem obejrzyjcie to na spokojnie przed kompem.
Ile razy mogliście pojechac jeszcze szybciej? Stawiam, że połowa filmu to jazda na 2/3 obrotów? No więc nie było to na maksa.
Podobne wrażenia miałem na swoim ZX10R, na którym wydawało mi się, że nie jestem w stanie jechać szybciej. Krótko po tym nastąpiła seria przemyśleń, co dodatkowo zbiegło się z powiększeniem rodziny i 'dycha' zmieniła właściciela. Nie dlatego, że jej nie lubiłem, ale potencjał motocykla przerastał moje możliwości w ruchu drogowym a mając kobietę w ciąży nie będę udowadniał sobie, że dam radę bardziej odkręcić.
W miejce Kawy kupiłem wygodną, dwuosobową XJR1300 SP, chociaż za jakiś czas chciałbym powiększyć garaż o używanego sporta (~600ccm) z myślą o track-dayach. Właśnie w takich warunkach motocykl sportowy da wam najwięcej radości i sprawdzi się najbardziej.
Oczywiście zapewne znaczna część z was stwierdzi, że się starzeję - owszem, coś w tym jest. Z drugiej jednak strony po co kupować motocykl, który wykorzystacie w pięćdziesięciu procentach a na codzień się męczycie?
To trochę jakby wziąc wyczynową wersję Porsche 911 i codziennie używać jej do jazdy w korkach. Da się, ale czy jest to przyjemne?
Odpowiadając na pytanie: jeśli sprawi wam to przyjemność kupcie sporta na ulicę. Jeśli jednak myślicie praktycznie - znajdziecie lepsze pojazdy.
Zostaw odpowiedź