V runda WMMP i Pucharu Polski okazała się rekordowa. Czołowi zawodnicy zaskoczyli wszystkich swoimi osiągnięciami; posypały się kolejne rekordy toru. Poza tym każdy wyścig rozgrywano z niesamowitą pasją. Nie ważne było czy to czołówka, czy koniec stawki; trafiały się przetasowania, wyprzedzania, po prostu nie było żadnego odpuszczania i litości.
W sumie to nawet nie ma co opisywać tego, co działo się od czwartku. Wszyscy sobie pojeździli, Francuzi z SERT nie dotarli na miejsce, Dietrich też nie dał rady, bo lekarz nie zezwolił mu na starty. Pojawił się za to Andy Meklau, który przytargał swoje ubiegłoroczne Suzuki i od pierwszych chwil wiadomo było, że będzie bardzo szybko. Na dzień dobry Suzuki Andy’ego nie odpaliło, więc użył motocykla zastępczego i wykręcił coś około 1:36 z drobnym haczykiem…
Z ważniejszych rzeczy: park maszyn zyskał swojego parkingowego, który zarządza mniej lub bardziej udolnie, krzyczy i ogólnie denerwuje się, chcąc nadać swemu stanowisku jak najwięcej powagi. Wszystko OK, bo porządek musi być, ale po co popadać od razu w skrajności? Po co komukolwiek utrudniać życie, skoro wystarczy iść czasami po rozum do głowy i okazać troszkę zrozumienia względem potrzeb zawodników, którzy w zębach niosą do biura zawodów kasę za wpisowe? Straszenie wykluczeniem zespołu z zawodów ze względu na sprzeciwienie się woli parkingowego, to już śmiechu warte – a coś takiego usłyszałem (podczas ostatniej rundy wyląduję zapewne na trawie pod TOI TOI-kami).
OK, pomińmy to. Sam nie wiem, co dokładnie powinienem napisać po ostatniej rundzie. Nie mam pojęcia, czy dać Czytelnikom do przeczytania kolejny opis tego, jak wyrastało od czwartku miasteczko w parku maszyn? Nie, bo i tak nie mam o tym pojęcia. Przyjechałem w czwartek wieczorem, wszystko było już rozpakowane, a ludzie, kręcący się w alejkach, spokojnie wymieniali między sobą spostrzeżenia dotyczące mijającego dnia. Troszkę się działo, a wieści rozchodziły się lotem błyskawicy, najczęściej przez telefon. Zanim więc zameldowałem się w Przeźmierowie, wiedziałem, że Vaclav Bitman, który miał jechać w zastępstwie Pawła Szkopka, wywalił konkretnego barana, zgruzował poważnie Trumpeta i pojechał do domu leczyć kontuzję nogi. Nieźle, facet nigdy się nie wywracał… Andy Meklau nie mógł odpalić swojego Suzuki, więc pojechał na zastępczym sprzęcie. No ba, ileż to człowiek może dowiedzieć się z sms-ów i przez telefon, prawda? A komunikatory internetowe bywają równie nieocenione w tej kwestii.
Kiedy wjechałem na tor, Grzesiek Nowak, mocno zdeterminowany, żeby wystartować, zajęty był odbudową Trumpeta. Poza tym panował ogólny spokój. Ba, nawet cisza. Totalna prohibicja, totalny zakaz sprzedaży piwa w barze – zapewne ktoś wstał lewą nogą i wpadł mu do głowy tak poroniony pomysł. Cóż, stracili na tym jedynie sympatyczni właściciele baru, bo wiara potrafiła zadbać o siebie, a na pobliskiej stacji benzynowej obsługa cierpliwie uzupełniała zapasy piwa w lodówkach.
Z ciekawszych rzeczy – Dyrektor Zawodów zyskał zastępcę! Ostatnio musiał zadowolić się osobą Asystenta, czyli typa, który mógł zaparzyć kawę i podać ciasteczka, bo na tym kończyły się jego kompetencje. Tym razem sytuacja radykalnie zmieniła się i Pani Aleksandra Jaroszewska-Lis z uśmiechem pełniła swe obowiązki podczas zawodów. Nie wiem tylko jak wygląda stan jej wiedzy o wyścigach i zarządzaniu nimi, bo niektórzy na torze szeptali, że kiepsko. Natomiast PZM postarał się o uwalenie nieprzemyślanego do końca zarządzenia o obowiązkowych oględzinach wszystkich zawodników przez lekarza. I całe szczęście, bo jak sobie wyobrażę te dantejskie sceny, które by się działy, to z nerwów zaczynam się pocić.