Dwa tygodnie po Extrememoto na terenie lotniska na warszawskim Bemowie znowu było ciekawie. Tym razem rozrywka dla chłopców – tych małych, troszkę starszych i całkiem dużych. Nie dorosłych, bo prawdziwi chłopcy nigdy nie dorastają.
A nazwa Men’s Day? Cóż, nawet niezła. Chociaż, ogólnie rzecz biorąc, był to event zorganizowany dla „Kowalskich” z dziećmi. Kobiet nie zabrakło. Zarówno tych zwiedzających, jak i uroczych pań rezydujących na każdym stoisku i uśmiechem zachęcających do odwiedzin.
Co można było obejrzeć i czego zakosztować? Oj, sporo tego było… Począwszy od najróżniejszej maści rowerów, a skończywszy na szybkich łodziach motorowych, samolotach, tuningowanych furach, motocyklach i tańczących koparkach. Ach, przepraszam, zapomniałem zupełnie o 115-konnym Monster Trucku i mobilnej haubicy, gniotącej wraki samochodów. Starczy? Nie? OK, to trzeba było skoczyć na bungie lub odbyć lot śmigłowcem. Tak naprawdę Monster Truck był kiszkowaty i cienki jak ogumienie walca drogowego. Znacznie lepiej wyglądał, niż jeździł, ale haubica uratowała sytuację.
Wracając jednak do motocykli – były, oczywiście. Jak zabawki dla facetów, to jednoślady pędzone silnikami spalinowymi muszą mieć w tym wszystkim swoje miejsce. No i pojawiły się. Jeden torowy GSXR, dwie sztuki ścigające się na ćwierć mili i kilka stunt-psów. I właśnie te wydumki, a szczególnie ich kierowcy dali dobry, naprawdę zacny show. Simpson, znany też pod pseudonimem Mr. Szatan, Jaco, który przyleciał z USA na wakacje i zrobił sobie małą przejażdżkę z Zielonej Góry do Warszawy (zajebiście mu się jechało w deszczu na motocyklu ze sporą tylną zębatą i w tekstylnej, cienkiej kurteczce), Ostry, Koma, Maciek DOP, a także miejscowi pomyleńcy, czyli Frog i Snoopek, upalający swoje i nieswoje sprzęty. No i działo się. W porównaniu do tego, co działo się na Extrememoto, show chłopaków podczas Man’s Day był zdecydowanie bardziej freestyle’owy, nieprzewidywalny i emocjonujący. Brak reguł, brak ciśnienia związanego z zawodami i oceną sędziów doprowadziły do tego, że panowie się rozpasali i dali naprawdę grubo. W pewnym momencie w pokazie wzięły udział Bogu ducha winne hostessy, które w sumie bardzo chętnie ujeżdżały psiaki, obejmując kierowców rękoma, nogami i jak tylko się dało.
Jedna sprawa do tej pory nie daje mi spokoju. Jak to jest z publicznością w naszym smutnym kraju? Patrzą i nawet jak im się podoba, to reakcje są znikome. Wywalone patrzałki, otwarte japy i okazywanie emocji w stylu rafy koralowej: jestem. Ludzie, co z Wami?! Czy nie dociera, że rachityczne oklaski, wymuszone przez komentującego show Maćka „Spidiego” Strzalińskiego, nie są żadną zachętą i nagrodą za wysiłek dla tych kolesi? Całe szczęście, że grubym popołudniem, kiedy motocykle spoczywały już pod namiotem, panowie mieli szansę na odpoczynek pod czujnym okiem obsługi w namiocie PZU. Bar tlenowy, soki ze świeżo wyciśniętych owoców i masaże w specjalnych fotelach wibrujących, trzęsących się itd. Miły koniec dnia i należny relaks. Koniec dnia, to początek wieczoru, a ten był iście rozrywkowy: party w klubie Mirage, czyli tańce, hulanki i swawole do białego rana.
Men’s Day ma być cykliczną imprezą. Tegoroczna edycja, to przysłowiowe pierwsze koty za ploty. Nie było idealnie, ale wyszło całkiem nieźle. Miejmy nadzieję, że event wpisze się na stałe do kalendarza dobrych imprez, na których warto być. Czekam już na przyszłoroczną edycję.