Spis treści
Autonomiczne motocykle już wkrótce będą zdolne jeździć bez nas. Zdaniem wielu oznacza to, że staniemy się, jako motocykliści, zbędni. Jeśli przyszło ci do głowy, że motocykl bez motocyklisty jest przecież bez sensu, mam złą wiadomość.
Motocykle to ostatni bastion prawdziwej wolności na drogach. Ryk silnika, szum wiatru i ta cudowna świadomość, że każdy zakręt to test umiejętności i odwagi. Ale nie, ktoś wpadł na pomysł, że potrzebujemy autonomicznych jednośladów, które, zamiast dawać radość, będą grzecznie poruszać się zgodnie z przepisami, jak przestraszony kursant na egzaminie. Brzmi jak koszmar? Z pewnością. Ale zanim zaczniemy palić kukły inżynierów BMW i Hondy, zastanówmy się, czy to faktycznie koniec świata, czy może jakiś dziwny początek nowej ery.
Głupie pytanie: czym są autonomiczne motocykle?
Zasadniczo motocykl autonomiczny to taki, któremu wydaje się, że radzi sobie lepiej bez człowieka. Jego siłą są bateria czujników, algorytmy AI i systemy stabilizacji, które sprawiają, że nawet najbardziej niezdarny użytkownik nie zdoła go wywrócić. Honda, Yamaha i BMW już majstrują przy tych cudach techniki, a ich prototypy potrafią samodzielnie ruszać, hamować, a nawet parkować. Brzmi imponująco? Być może. Ale czy ktoś serio chce mieć motocykl, który nie pozwoli na małe szaleństwo na pustej drodze?
Jest dobrze, a nawet gorzej
Nie oszukujmy się – autonomiczne motocykle mają swoje zalety. Jeśli eliminują idiotów, którzy jeżdżą w klapkach i szortach po 200 km/h w centrum miasta, to może nie jest to aż taki zły pomysł. W teorii mogą też poprawić bezpieczeństwo, zapobiegając wypadkom wynikającym z błędów ludzkich. Wypadki motocyklowe są zmorą – nic nowego. Jeśli AI będzie potrafiła przewidzieć zachowanie kierowców SUV-ów, którzy nagle zmieniają pas bez kierunkowskazu, to czemu nie? Do tego dochodzi jeszcze kwestia logistyki. Samojezdne motocykle mogłyby zrewolucjonizować dostawy miejskie – bo przecież drony wciąż nie nauczyły się dobrze latać w deszczu ani bronić przed posiadaczami wiatrówek.
Co więcej, wyobraź sobie szkołę jazdy, gdzie zamiast drącego japę instruktora masz motocykl, który sam pokazuje, jak pokonać zakręt. Wydaje się to całkiem rozsądne, zwłaszcza jeśli kursanci mają tendencję do panicznego wciskania przedniego hamulca na śliskiej nawierzchni.
Gdzie wady?
Ale oto największy problem: kto chciałby jeździć na motocyklu, który nie pozwala być motocyklistą? Połowa frajdy to balansowanie na granicy przyczepności, czucie wibracji silnika i świadomość, że każde odkręcenie manetki niesie pewne ryzyko. Ktoś jednak uznał, że może warto nam to zabrać, oddając decyzje jakiejś maszynie.
Do tego dochodzi cała masa problemów prawnych i etycznych. Kto będzie odpowiadać za wypadek z udziałem autonomicznego motocykla? Czy producent? Czy może użytkownik, który nie miał nic do powiedzenia, gdy AI postanowiła zahamować w połowie zakrętu? No i wreszcie: cena. Jeśli zwykły motocykl to już poważny wydatek, to wyobraź sobie koszt tej jeżdżącej fortecy na kółkach, wypełnionej radarami i komputerami. Przeciętny Kowalski raczej nie sprzeda nerki, żeby sobie na to pozwolić.
Dokąd wiezie nas ten autonomiczny bajzel?
Czy autonomiczne motocykle to przyszłość? Pewnie tak. Czy to oznacza koniec prawdziwego motocyklizmu? Oby nie. Technologia rozwija się w zastraszającym tempie, ale jedno jest pewne – jeśli nadejdzie dzień, w którym motocykle przestaną potrzebować kierowców, to świat stanie się smutniejszym miejscem. Motocykliści nie potrzebują niańki w postaci AI, tylko dróg, które nie wyglądają jak tor przeszkód, i kierowców, którzy rozumieją, do czego służy lusterko.
Więc jeśli pewnego dnia zobaczysz, jak autonomiczny motocykl grzecznie stoi w korku, czekając na zielone światło, podczas gdy ty prześlizgujesz się między samochodami – pomyśl o tym, co naprawdę tracimy.
Leave a Reply